7.04.2010

Małanoc.

Jak już mówiłam, przy okazji świąt bożonarodzeniowych, to nie jest tak, że ja nie lubię Świąt. Przepadam wręcz za atmosferą wokół grudnia. To, że rodzinne świętowanie jest naszą słabszą stroną, nie rzutuje nijak na mój odbiór tradycji. A wiem, że są tacy, co nie cierpią świąt, bo na przykład są samotni - nieistotne czy fizycznie, czy psychicznie.

W przypadku Wielkanocy jednak nawet atmosfera mi nie pomaga. Kurczaczki mają miny przygłupów, zajączki pedofilów, za jajkami nie przepadam a lany poniedziałek... za moich czasów już załatwiano sprawę na wiadra, więc nie przepadam. Nie dla mnie rola rozchichotanej dzierlatki, co jej właśnie spuszczono kilka litrów lodowatej wody na łeb, a ta kwiczy kokieteryjnie.

Nietrudno się więc domyśleć, że niespecjalnie poszło. Ale może od początku.

Mamunię z koszyczkiem musiałam cofać sprzed drzwi już w czwartek, bo wiadomo, na bakier kobieta z kalendarzem jest i skoro w telewizji pokazują reklamy majonezu, bo już trzeba bieżeć do kościółka, to ona bieży, a jakże.

Spacyfikowałam ją jednak do soboty, poszliśmy we troje - w sensie, że z Pierwszym Antyklerykałem którejkolwiek RP. Po drodze odbyliśmy dyskusję na temat, który poruszyłam tu, tj. chodzenia na groby nieznanych sobie osób. Ja się z nim w te dyskusje wdaję chyba tylko dla sportu, mamy wszak odmienne poglądy na kwestie religijne. Tzn. on ma po stokroć bardziej radykalne. Mniejsza.

I tyle było z naszych domowych świąt. No, kupiliśmy mazurka wracając.

Całą resztę soboty i pół niedzieli spędziłam na niemalże opłakiwaniu swojego losu, gdyż wraz z wiosną i dobrymi radami przyszło otwarcie Konserwy Miesiąca - puszki Pandory. Mam bowiem w sobie, a raczej miałam, rejony pozamykane, do tej pory, na trzy spusty. To te, odpowiedzialne za emocje. Z grubsza właśnie dlatego wychodziłam i wychodzę ze wszystkich tarapatów obronną ręką, bo już w zarodku zabijam swój emocjonalny stosunek do nich. Jak się okazało - nie zabijam, tylko spuszczam na sam dół. I ostatnio się dokopałam do studni i wylało. Doszła do tego lektura bloga jednego, drugiego i sobie poprzypominałam moją super-pamięcią te sytuacje, jak filmy, i dołożyłam do nich emocje. Rzadko niestety radosne. Cóż rzec? Rozkleiłam się, i tyle.

Dlatego też powstał blog alternatywny, gdzie już nie zamykam na spusty, nie gromadzę, tylko wszystko wypisuję. Blog, z oczywistych przyczyn, zamknięty i nie piszę o nim, by się z Wami droczyć, że jest coś do czego nie macie dostępu. Tak mówię tylko, że zmieniłam taktykę. Fajnie jest być intrygującą, zimną babą ale bez przesady. Z tego się wyrasta.

Do tego wszystkiego trzeba dodać podekscytowaną Mamunię, która postanowiła mnie uszczęśliwiać w podwójnych dawkach zainteresowania. Nie było to miłe. Uświadamiała mi tylko beznadziejność sytuacji, że ona już tak na stałe.

Wytchnienia szukałam w drugiej części świąt, tam, u rodziny od strony Taty. Poniekąd się udało.

Gdy tylko przyjechaliśmy z Tatą, okazało się, że są goście - rodzice tych chłopaków, którzy byli ze mną i z Olką, moją kuzynką, na obozie. Jak my nie lubimy takich spotkań, o rany. Siedzisz i się uśmiechasz i nic nadto.

Wszyscy, rzecz jasna, zgodnie orzekli, że jest mnie pół. To chyba było nieuniknione jednak.

Wieczorem było miło, naprawdę. Rozwiązywaliśmy z T. i z Babcią krzyżówki. Brzmi nieciekawie, ale było tak filmowo rodzinnie - cały pokój rozwiązuje.

W nocy zaczęły się dopiero problemy. Jest taki problem, że niektórzy członkowie rodziny wierzą w jakieś siły metafizyczne. W horoskopy, a zwłaszcza w sny. Sennik popularniejszy od encyklopedii i poranne pytania co Ci się śniło?, a następnie wiara w znaczenia. Dobra, w sumie pal diabli, ja w to nie wierzę, więc mi to obojętne. Jednak mojej, leciwej już, Babci śnili się jej rodzice. I co sobie Babcia pomyślała? Ano, że przyszli po nią. I tak od kilku miesięcy wypatruje śmierci. Stanowi to o tyle problem, że Babcia mieszka sama w tej Włoszczowie całej i jest możliwość, by sobie pojechała do siostry Taty, do Madrytu. Na czas nieokreślony. Już, wszystko jest gotowe, trzeba tylko, żeby się zgodziła. Nie da rady. Ona nie chce umierać z dala od Polski, domu i ponieważ nie jest ubezwłasnowolniona, to ma w tej sprawie głos decydujący. Na nie. I tamtej nocy też coś widziała. Zbudziła nas przerażona i, rzecz jasna, trzeba było ją uspokoić.

Zasnęłam ale nie na długo, no bo Lany Poniedziałek. Wpadł mój wuj z jakąś swoją wodą kolońską i omatkoboska, jak to śmierdziało. Mniej mnie wilgoć obudziła - bardziej zapach. Nie lubię intensywnych męskich zapachów.

Po śniadaniu, które minęło na wciskaniu mi jedzenia, bo ja taka chuda jestem, towarzystwo odpłynęło. Jedni na zamek w Czersku, drudzy na cmentarze. A ja miałam przez godzinę święty spokój. Doprawdy się chyba starzeję, ale wizja godziny w zupełnej ciszy i samotni, jest mi bardzo zachęcającą.

Właśnie mniej więcej po jakiejś godzinie zaczęli zjeżdżać. Najpierw wujostwo - jak co okazję, bo normalnie siedzą w Danii, poopowiadaliśmy sobie co u nas i dowiedziałam się arcyciekawej rzeczy. Otóż studiuję kulturoznawstwo. Matko święta. Nie dość, że jest to niezgodne z prawdą, to jeszcze ja bym się raczej na owo nie garnęła przesadnie. Za dużo srok za ogon, ja wolę jedną dziedzinę skrzętnie zgłębiać.

Ale to dowodzi, że codzienne relacje, które T. składa mojej Babci, tyczące się mojego przebiegu dnia - dlaczego on jej a nie ja jej, nie wiem. Znaczy wiem, czemu niespecjalnie bym była skłonna ale dlaczego on jest? Zero pojęcia. - dają marne efekty. Ja rozumiem, mieć wątpliwości w połowie października, ale w kwietniu?...

Następnie zaczęła się, dla mnie, najciekawsza faza wyprawy, bo przyjechał mój najulubieńszy kuzyn. Doprawdy, czterdziestka na karku a w środku młody chłopak. Nie wiem, czy nie oznacza to, że jest jednocześnie umiarkowanie dojrzałym mężczyzną w relacjach damsko-męskich, ale no przecież nie ze mną je ma. Więc co ja się mam martwić. Mi zależy tylko na jego szczęściu, bo bardzo zasługuje. Przyjechał ze swoją szesnastoletnią córką - tak, to ta co ma 179 cm and growing - i poza etapem obiadu, bawiliśmy się wybornie. Głównie wieczorem, przy kartach. Nauczyliśmy młodą grać w pokera, mnie - i ją - nauczył jakiejś teksańskiej masakry piłą mechaniczną odmiany tegoż pokera, oglądaliśmy filmy i było typowo po kuzynowsku.

Obiad. Podczas obiadu podniesiono temat moich studiów i - siłą rzeczy - sytuacji z moją mamą. Ja opowiedziałam to wszystko, co zdarza mi się tu o mamie przytaczać, a w tym czasie T. się ulotnił na papierosa. Następnie, przywołany, wrócił i gdy spytali go, co zamierza, bo mnie przecież tak nie można z tym wszystkim zostawiać, przedstawił swoją wersję. Odległą o dużo od mojej. I wcale nie dbał o moje protesty, ściągnął mnie do roli samozwańczej ofiary, że przesadzam, że przecież ona nie jest nienormalna. Nie dziwi mnie ta jego opowieść specjalnie - przecież albo go nie ma w domu, albo ledwo kontaktuje znad monitora. Tylko bardzo mi się przykro zrobiło, gdy nie chciał mnie za nic słuchać. Także scena przy obiedzie była, a jakże.

Potem część jubileuszowa kuzyna, torty, program artystyczny - ciocia, jego mama, napisała jakiś wierszyk i nauczyła nas refrenu. Trochę żałość. - i szampan.

Jeszcze przed wyjazdem ustaliłam z Tatą, że wracamy w poniedziałek wieczorem. Tak, żebym mogła jakoś sobie dzień rozplanować. A tu, tak mniej więcej na godzinę przed naszym powrotem, słyszę, że on się wybiera odwieźć Babcię. I nie to, że przyszedł mi to powiedzieć, nie nie. Wywnioskowałam z rozmowy.

Przyznam, że to już mnie rozsierdziło. Nie jestem jakimś pieskiem, czy kotkiem, którego się stawia przed faktami, które mają ze mną związek. No ludzie kochani. Nie dam się nikomu traktować per śmieć. Nawet, zwłaszcza?, własnemu ojcu.

Foch. T. wcale nie próbował mnie uspokoić, wręcz spytał retorycznie co to za konwulsyjne reakcje? Co on wie o konwulsjach, skoro wyjście energiczne do drugiego pokoju do nich porównuje? ;]

I jeszcze spytał, czy jadę z nimi. Ni cholery, nie ma mowy, nie będę latała w tę i z powrotem do świętokrzyskiego.

W tym czasie właśnie grałam z kuzynem i oglądaliśmy filmy. Koło wpół do pierwszej odpuściłam i poszłam spać, choć zaznaczyłam, by nie namawiano T. do nocowania tam, tylko wracamy jak tylko wróci on. Ja też mam swoje życie. I te szumne studia, o które ma w kółko pretensje. Wujek z nim pojechał, może mu przemówił do rozsądku w związku z połączeniem opieki nad Mamą z moimi studiami i że nieco już wymiękam.

I tak to zbudził mnie o wpół do drugiej, spakowałam wiktuały i godzinę później byłam już w Warszawie.

Dramatu nie było, lub, jak kto woli - był ten sam co zwykle.

Refleksje, poza tymi na zahasłowanym blogu, są takie, że już mnie przestaje bawić to rodzinne zadęcie, wszyscy z boku bowiem myślą, że rodzina - od strony T. - to jacyś Carringtonowie, jak nie Forresterowie. Poszanowanie i klasa.

Chuja tam, a nie klasa.

Zamiast tradycyjnych pieśni wielkanocnych, przygrywała nam - z płyty - moja kuzynka, siostra kuzyna, która od jakichś dziesięciu lat nie utrzymuje kontaktów z rodziną. Jakimiś pobocznymi drogami się dowiadują, co u niej, czy coś nowego nagrała - bo śpiewa i komponuje. Jak tak słuchałam tych tekstów, to sporo już rozumiem i wnoszę, że my mamy po prostu pojebane akcje wpisane w geny.

Może kiedyś uda mi się do niej dotrzeć - po prawdzie, gdy spotkała się z pierwszą żoną mojego ojca, to nie pytała o nikogo z rodziny, poza mną - to sobie pogadamy. I pewnie nie raz się z nią zgodzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz