21.08.2009

Nordfyns Folkehøjskole; 3-15/8 2009

Ciekawe, co by było, gdybym napisała tylko, iż było fajnie... Byłaby to najszczersza, najmniej kontrowersyjna, najkrótsza relacja z mojej strony. Ale i najnudniejsza, a nudną być nie zamierzam. Wiem jak beznadziejnym uczuciem jest znudzenie a nie czyń bliźniemu plaplapla.

Teraz mogę siebie nazywać prawdziwą højskólowczynią. Próżne Twe nadzieje, że wymawia się to per HUJskólowczynią. Ot, prozaicznie HOJ... sorry za brak śmiechu. Zaliczyłam i long course i short one. Z czego paradoksalnie na tym krótszym zrobiliśmy więcej, aniżeli na tym dłuższym. Tym razem przyszło mi robić na rzecz środowiska, a dokładniej poprawy sytuacji z emisją dwutlenku węgla (temu program nazywa się COme 2gether).

Droga do minęła nam - mi, mojej kuzynce Oli, Maćkowi i Dominikowi (bracia z blisko związanej z moją osobą Warki) nudnawo, nie licząc pewnego incydentu. Otóż chyba w Warszawie dosiadł się do nas jakiś gość, co go Presleyem z racji jednoznacznej aparycji ochrzciłam. Rozwalił się był na pobliskim siedzeniu i z pozoru siedział jak trusia. Po jakimś czasie udał się do toalety i to był błąd. Zapalił tam bowiem, ktoś doniósł kierowcy, ten się wściekł, zatrzymał na poboczu, zagroził, że dopóki winny się nie przyzna, to nie jedzie dalej. W zmartwychwstałym Królu Rock'n'Rolla obudziło się sumienie i się przyznał. Po to by kwadrans później zostać poproszonym na stronę i zgarniętym przez policję. Rzecz miejsce miała w Kole. Dość nieprawdopodobnym byłby fakt zgarniania przez władze tylko za fajka, więc dodam, iż truś sobie regularnie pociągał seteczki, jedną za drugą więc taki oto na bani skazał wszystkich na czekanie, aż przyjadą Niebiescy. Rewelacji koniec.

Koło 6-ej przenieśliśmy się w Hamburgu (znam ten dworzec niemal jak Centralny. Btw anegdotka - pytam panią klozetową, czy nie mówi aby po angielsku a ona zaskoczona Nein, warum? No w sumie. Przecież to takie oczywiste, że trzeba do toalety udać się via bramka i jeszcze samemu wydedukować cenę monetki doń.) do autokaru jadącego dalej, do Odense. Tam pod Pocztę i czekanie na szkolny bus, co to miał biedną polską ekipę podrzucić na miejsce.

Pół godziny później dobiliśmy siwym minivanem do dużego budynku z cegły, otoczonego kilkoma barakami z huśtawkoławką pośrodku. Powitał nas rój os, co to potem osomuchami okrzyknięte zostały, bo tylko irytowały miast żądlić. Zresztą po dwóch dniach się całkiem zmyły, widać to w ramach powitania był ten napad. Zostały z nami tylko chmary biedronek, które z kolei są taaaakie słodkie, że nic innego poza liczeniem ich kropek i urządzaniem slalomu między palcami, nie można im zrobić a jak Cię nawet jakaś perfidnie ugryzie, to i tak lojalnie zwalasz na komary.

Weszłam z impetem, nie powiem. Otóż dostała mi się jedynka, podczas gdy moja kuzynka wylądowała w dwójce z niejakim Karolem. Niby niedaleko pada Karol od Karoliny ale fakt, iż mój pokój był w kompletnie innym domku (niejakim Swanie co przechrzciłam sobie na Słonia co pozornie kompromitowało mnie na scenie lingwistycznej, bo nikt nie wyłapał, iż chodzi o podobieństwo brzmieniowe a nie, że o mylenie swana z elephantem. Cóż, chcesz się silić na wyższe loty to cierp.) a na to się zgodzić nie mogłam. Czyste lenistwo - nie widziałyśmy się z rok, więc i tak byśmy gadały i gadały pół nocy i potem wracać dokądśtam? Bezsens. W międzyczasie okazało się, że Kamil - też z nami w tym autokarze gnił ale wtedy się jeszcze nie wysilał i nie ma co wspominać - nie czuje się komfortowo z Japończykiem za sąsiada. Nic z rasizmu, ot, problemy na polu akcentu.
Dlatego Karola wrzuciło się do Kamila a Japończyka, weterana, co to drugi miesiąc chyba już tam siedział, uprzejmie wyniosłam do Słonia. W tym samym momencie straciłam szansę na romans z Japończykiem, co to sobie obiecałam ale już trudno. Zresztą potoczyło się jak zwykle, mój nowy domek był imprezowym centrum a po tygodniu dorobiłyśmy się z Olką własnej imprezy w pokoju.
Niby taka cicha woda ze mnie a zawsze na obozach i innych takich spędach trafiam do najfajniejszej i najbardziej rozimprezowanej grupy. Nie narzekam - dzięki temu mam genialne wspomnienia i najlepszy wachlarz fotek.

Po tych roszadach przyszedł czas na inauguracyjnego papierosa, na którym poznałyśmy sporą grupę polskich Litwinów, tj. dzieci tych, którzy pamiętają, gdy Wilno było nasze. Nie musiałam wcale brylować swoim skandalicznie ubogim zasobem słów litewskich, bo szczrzęąśńyli, aż miło. Początkowo spotkało się to z moim niemałym zaskoczeniem, ale że jak to?, ale wszystko mi objaśnili, przyznali się do studiowania w Polsce, więc easy.

Dwie miłe Japoneczki, Sonoko i Emi poznałam dzięki Olce, która zapożyczyła się u nich w suszarkę. Życie z Sonoko było tańsze od kilku LSD a podobne w skutkach - dziewczę zwykło się śmiać z wszystkiego i zawsze. Troszkę ją pokatowałam, bo nie potrafiła od razu zapamiętać mojego imienia, więc na korytarzach i ścieżkach poza Hi, pytałam o swoje imię. Poskutkowało.
Z Emi było ciut ciężej, bo nie wyglądała jak gwiazda filmowa, czego płeć męska nie pozostawiała bez komentarza. Mam tylko nadzieję, że nie w twarz.

Jakoś dalej w ciągu dnia dokooptował Anders z Esbenem - obaj Duńczycy - i mogliśmy zaczynać. Wcale nie twierdzę, że byli ludzie tylko z Polski, Litwy, Japonii i Danii ale początki zawsze są trudne. Co najmniej do zapamiętania.

Nie wiem co jest nie tak z psychologami, którzy doszli do wniosku, iż gry i zabawy pomagają w zapamiętywaniu imion i poprawianiu umiejętności łączenia ich z twarzami. Ja się na przykład imion nauczyłam na drugi dzień dzięki prozaicznym pogawędkom a nie jakieś kluczenie, że Now you're a guy who had shaken your hand, go to another one and do the same. Po piętnastym okrążeniu chwaliłam fakt karteczki z imieniem własnym, bo dość dawno nie miałam szansy powiedzieć Hi, I'm Caroline i byłby problem, gdybym od wtedy stała się Jackiem.

Pierwszy tzw. meeting sponsorowała Litwa, więc Duńczycy mieli szansę wysterylizowania gardeł na kolejne meetingi, na które wcale nie trzeba było ich specjalnie zapraszać a nawet był dzień, gdy wstawali z przyrzeczeniem na ustach, iż Never Again, po czym sami pedałowali co sił w nogach, bo za dziesięć minut zamykali stacje. Swoją drogą biedni, stacje do 22.
I tak co wieczór - ilość alkoholu zależała od organizatora imprezy, tzw. cultural evening. Jedynie Japonia nie postarała się o sake a kuzynka ma udała się ze swoim chłopakiem do kina, więc spędziłam wieczór z kolegą - Esbenem - w sali muzycznej szyjąc ciut na basie i grając na cztery ręce na klawiszach. Oczywiście tym wszystkim durniom zwrot spędzić razem wieczór kojarzy się tylko w jeden sposób i od tego czasu miałam przechlapane u pewnej krajanki.

Zwłaszcza, że w przedstawieniu grałam jego dziewczynę i trzymaliśmy się a to za rękę a to - o zgrozo! - objęci. Później u niego nocowałam z Olką, więc już w ogóle. A skoro o przedstawieniu mowa - mniej więcej w tydzień po przyjeździe, tj. na półmetku zaczęliśmy prace nad przedstawieniem, które miało zostać - i zostało - wystawione najpierw w pewnej szkole, a następnie na finalnej imprezie w ubiegłą sobotę, w Kopenhadze.
Jak wspomniałam, albo nie, naszym głównym celem była walka o ochronę świata przed klimatyczną zagładą. Jedną z form protestu był krótki performance, składający się z a) Images, tj. ca półminutowych obrazach prezentujących cztery główne zagrożenia dla środowiska, a co za tym idzie, dla ludzi - powódź, tornado, susza i ekstremalny rozwój techniki (15 sekund statycznych, 15 ruchomych wraz z dźwiękiem a to fletu, a to bębna, a to prozaicznych odgłosów paszczą) oraz b) Forum Theater, czyli krótka scenka, wokół której powinna rozgorzeć dyskusja z publicznością z szansą zostania reżyserem, tj. wyjaśnienia nam, aktorom - byłam w tej szczęśliwej szóstce - jak rozegrać, by było dobrze.
Właśnie wtedy grałam dziewczynę Esbena, co było cokolwiek zabawne za kulisami, bo trzeba było obgadać na co możemy sobie pozwolić względem siebie, w ramach pokazywania stopnia bliskości naszej relacji.
Duńczycy mają, słusznie czy nie - nie wiem, bardzo pruderyjny obraz Polek i bywało to miejscami komiczne.

Nie odnieśliśmy niebywałego sukcesu - w czwartek przyszło nam grać w jakiejś szkole, w sali gimnastycznej, w godzinach około południowych - czyt. w pełnym słońcu - w czarnych koszulkach (taki trick aktorski), przy zamkniętych oknach i jeszcze przytuleni do siebie. Jedyne co nas podnosiło na duchu, to fakt, iż zainteresowaliśmy te dzieciaki i choć moim skromnym zdaniem, byli za młodzi na zrozumienie wszystkiego - 14, 16 lat, wtedy to ja chodziłam na przedstawienia w gimnastycznej po to, by nie mieć matematyki a nie po to by coś oglądać i jeszcze starać się w tym uczestniczyć. Tak tak, pamięta wół... - to znalazło się dwoje śmiałków, którzy poprzekręcali nam grę na mniej kontrowersyjną.
Choć dla mnie highlightem i tak był chłopczyk, który widząc Esbena z dredami, na pytanie co widzi? - szło o takie głębsze widzenie - stwierdził, że hipisa. :)))

Swoją drogą jaka tam panuje młodzieżowa moda, ożeżtywżyciu! Jeden typek pomykał w kąpielówkach i hinduskich laczkach z dzwoneczkami, inni mieli skarpety na spodnie naciągnięte a dziewczęta wyglądały jak z fabryki Mattel. Jedyne co odróżniało je od Barbie, to gumiaki. Takie typowe, farmerskie, za duże gumiaki. Noszone do wymuskanego stroju i idealnie skomponowanego makijażu. Taką awangardę spotykałam do tej pory li tylko na wybiegach, gdzie wiadomo, że te wszystkie Ladies Skeletons obwieszone są kompozycjami nienadającymi się na co dzień. Ale dobra nasza, może niebawem będę trendy w moich sandałach do sukni wieczorowej. Rada bym była niezmiernie.
Poza tym czy ktoś mi zdradzi sekret, czemu te dzieciaki mówią po angielsku lepiej od połowy mojej klasy w roku maturalnym? Ujętam niesamowicie.

Wrócę jednak do niechronologicznych anegdotek, by ładnie zamknąć to Sobotą.

Mieliśmy reprezentacje Litwy, Danii, Papui Nowej Gwinei, Ghany, Łotwy, Albanii, Japonii i Polski. Mieliśmy dwa akcenty łączące Polskę z Danią w postaci Irka CO JEST?!* i Ani Dani. Ania Dania, gdzie Dania wymawiało się jak synonim posiłków, stąd tylko jedno "i" w powyższym dopełniaczu. *Etymologia Irka CO JEST - Polak, mieszkający od roku bodaj w Danii, ni cholery nie mówiący po angielsku. Pewnego razu zagadnięty został przez naszą panią nauczycielkę Maybe Irek?.., na co ryknął dresiarkim barytonem właśnie CO JEST?!, co nas wszystkich bardzo, prawda, ucieszyło i od tej pory mówimy o Irku CO JEST?! Irek w ogóle pochodzi z Koszalyna, gdzie robią broki i lody, więc to powinno nam dać jakąś jasność.

Z Litwy przyjechał sobowtór Jima Carreya, pod postacią Romana i bardzo podobny do młodego DiCaprio, z czasów Chłopięcego Świata, Wiktor, co jak sobie wypił i do zdjęć pozował to strzelał miny, niczym Nicholson w Batmanie.

Od nas też było nieźle - mieliśmy Kamila, samozwańczego Hardkora. Taki obozowy błazen, który próbował wszystkim wcisnąć, że studiuje psychologię, co skwitowałam jednym zdaniem, iż musi mu iść beznadziejnie bo robił z siebie totalnego idiotę i spotykał się albo ze śmiechem albo z agresją. Moją skrajną irytacją też.
Hardkorem się ozwał, bo podobno wlazł na jakąś konstrukcję bez asekuracji acz nikt tego poza nim nie widział.
Ponadto był z nami Karol, jak pisałam, paradoksalnie mieszkali razem w pokoju. Taki mały pseudo-ćpunek, który cały dzień wciągał tabakę przez rurkę i twierdził, że bez rurki to jest dla zaawansowanych jazda. Hm. Ja zaczynałam bez rurki ale dobra.

Kwestia romansów obozowych cokolwiek nam kulała, bo mieliśmy tylko jeden z prawdziwego zdarzenia i chciałabym publicznie wszystkich zapewnić, iż moja kuzynka, Aleksandra, pozostawała przez dwa tygodnie wierna jednemu chłopakowi - Duńczykowi Dennisowi - i wbrew plotkom, które obiły się o moje uszy i niezmiennie powodowały moją wściekłość, NIE kurwiła się. To, że nasz wspólny Kolega wyobrażał sobie niewiadomoco, to jego problem i po rozpętaniu afery a także obrażaniu mojej kochanej Oli prosto w twarz, nie mam ochoty z nim rozmawiać o czymkolwiek i kiedykolwiek. Nie mówię tego tylko jako kuzynka, mówię to też jako jej współlokatorka i ta, która z pewnością ma dane z najlepiej poinformowanego źródła, czyli od samej Aleksandry. I bynajmniej nie jest tak, że szczędzi mi ona nieprzychylnych dla niej informacji. Inna sprawa, że jak źle by się w mojej rodzinie i wśród moich przyjaciół nie działo, to nie zamierzam żadnej z osób trzecich pozwalać na takie zachowanie. Dotyczy to zarówno banalnych romansów obozowych, jak i poważniejszych tematów. Rzekłam.

Opierając się na plotkach, ja romanse zdążyłam mieć dwa - jeden z kolegą z Poznania, bo dzieliliśmy razem koc na huśtawce nocy pewnej, jak również ze wspomnianym chyba partnerem ze sztuki na podstawie nieobchodzimniejakiej.
Tak sobie myślę, że szkoda, że nie skorzystałam z okazji. Bo skoro już oni myślą, że miałam romans na tydzień to co by mi szkodziło mieć jakiś faktycznie?

Pamiętam, jak Mama była pewna, że ćpam i też tak główkowałam, czy aby nie zacząć skoro i tak jej przekonać nie mogłam, że gówno prawda...

W kwestii alkoholizacji wieczornej to my im wódkę, oni nam Listerynę do picia, co łączyłam z czymkolwiek bo było przeohydne i w dodatku usypiające. Esben co jakiś czas sączył Cidery, w czym mu pomagałam oraz zakupowałam pospolite jabole, tj. jakieś wina jabłkowe, które pite pod chmurkę coś tam wykrzesały ze mnie z raz czy dwa. Papierosy po 24 DK, co dzielimy na pół i mamy złotych 12. Burżujstwo! Jak dobrze wrócić do kraju, gdzie jeszcze znajdziesz takie po 8.

I już jesteśmy przy ubiegłym piątku, fancy farvel dinner i impreza exchange sexes. Ja się tylko boję o te wszystkie staniki, które pożyczyłam chłopakom. Mimo, iż pozapinane na ostatnie sprzączki to i tak lękliwie wyszukuję wszystkie poza tamtymi, bo coś mi się wydaje, że dam radę je nosić i zdejmować bez rozpinania. Mniej więcej tak samo, jak udawało mi się wciągać jeansy Kamila. Co tak nawiasem jest bardzo użyteczne w toalecie, acz nie na tyle, by przerzucić się na męskie spodnie, o kilka rozmiarów za duże. Fetysz koszulowy, tj. noszenie rano koszul moich kolegów nie przenosi się na kwestię spodniową. A i mam nadzieję, że ani Kamil ani Esben nie zaczną nosić po tamtej imprezie staników. No byle nie moich.

Przenieśliśmy się z imprezą do mojego i Olki pokoju - widok Dennisa pomykającego na rowerze w rurzowej sukience, z pełnym makijażem i ostrym tapirem, na stację? Prajsles! - i pakując się od przypadku do przypadku, zakończyliśmy nasz wyjazd.

Pozostała sobota. Impreza zbiorcza w Kopenhadze, walczymy o środowisko.

Najpierw półgodzinna manifa, CNN i wielki cyrk, performance jeden za drugim, policja, wielki korek... byłam tam! Byłam! Fajnie być częścią czegoś takiego, do czasu.

Później niestety zasiedliśmy na placu i 5 godzin siedzenia kompletnie bez sensu, po to tylko, by o 17-ej wystawić nasze cudo, które zeszło zupełnie na boczny plan, zagłuszane jakimiś próbami dźwięku ze sceny obok - bo my tylko na jakimś malutkim podeściku występowaliśmy - i szczerze mówiąc, szkoda słów.

Między 18 a 20 mieliśmy tak zwany czas wolny, spędzony pod Ratuszem z instrumentami - bębny, flet, miska - i hełmem na pieniądze. Obok znajdowała się kartka, z tekstem zapewniającym, iż NIE JESTEŚMY CHORZY, JESTEŚMY GŁODNI, DZIĘKUJEMY, odpowiednio po polsku, duńsku i angielsku.
Zdążyliśmy jednakże zarobić jedynie 15 DK, gdyż ktoś - nawet nie wiem kto, w sumie zorientowałam się po fakcie - stwierdził, iż taka forma zarobku jest w tamtym miejscu zabroniona.
Zamiast zmieniać lokalizację, udałyśmy się z Olą do pobliskiego Burger Kinga by tam dokonać absurdalnego zakupu. Two cheeseburgers and we want one as double. Chyba za bardzo dałam się zwieść polskiemu tokowi rozumowania, bo wylądowałyśmy z dwoma normalnymi i jednym podwójnym. Miałyśmy mało kasy a mimo to koledzy patrzyli na nas z zazdrością, że stać nas na trzy cheeseburgery.

Wydarzeniem wieńczącym zarówno dzień jak i doprawdy wszystko, wszystko, miała być COme 2gether wielkie party, łączące w jedną grupę około 70 szkół, podobnych do tej, w której przyszło mi się przez dwa tygodnie znajdować.
By wszystko kosztowało jak najmniej, impreza odbywała się w czymś, co wyglądało na starą fabrykę. Nie wiem, może ktoś kojarzy Fabrykę Trzciny w Warszawie? No to coś koło tego. Pierwsze wrażenie było takie, że dobre białe wino i fajne przystawki - koreczki serowe, takie, śmakie i ukochane przeze mnie melony z szynką parmeńską. Na scenie jednak było nudno, więc nie wiem jak inni, ale doskakiwałam do barku, zaopatrywałam się w picie, zagryzkę i w długą na dwór, gdzie dopadałam kolejne jednostki i czarowałam swoim wątpliwym urokiem osobistym, przy kolejnych papierosach.

Dopiero gdy na scenę wyszedł zespół, którego nazwy nie znam i zaczął zarzucać coverami, zrobiło się fajnie. Dla mnie clue imprezy było ichnie wykonanie Coldplayowego Fix You, bo mimo, iż pan wokalista pochrzanił tekst to moja ulubiona partia gitary wyszła im bez zarzutu.
Później już się dałam porwać i wraz z Dunką - Louise, świetną kobietką tak w ogóle, darłyśmy się wniebogłosy i szalałyśmy pod sceną, aż miło. Jak impreza, to impreza. I to ostatnia.

By przejść do dalszej wersji wydarzeń muszę się na moment wrócić. Jestem noga z opowieści wg chronologii i nikt normalny by mnie do uczenia historii nie zatrudnił. Otóż jeszcze w drodze do Kopenhagi wyszła na jaw taka przykra sprawa, że zaszło nieporozumienie i nie mamy z Olką, Dominikiem i Maćkiem gdzie spać po imprezie. Mieliśmy u naszej ciotki ale to tylko nasze przeświadczenie. Kazało nam ono nie zamawiać pokoi w hotelu, na który umiarkowanie mieliśmy kasę, więc trochę klops. Brzmi to śmiesznie wszystko ale teraz sobie wyobraź, drogi czytelniku, że słyszysz ogłoszenie na cały autokar, że nie masz gdzie spać i czy aby ktoś przypadkiem nie może Cię przekimać.

Dobra, wiem, ja jestem po prostu za dumna by nie poczuć się komicznie, acz nieswojo. Szczęśliwie duńska mentalność jest kompletnie inna od naszej i w mig wyszło, że ja z Olką śpimy u Esbena a Maciek z Dominikiem u Irka CO JEST?!, za co zapewne nie tylko ja jestem bardzo wdzięczna.

Gdzieś tam jeszcze po drodze w Kopenhadze dokooptował do nas kumpel Esbena, Sean więc przed drugą - w nocy, wracamy do wersji przed dygresją - odebraliśmy swoje bagaże z autokaru i zium! do Esbena.

Potrafię tylko powiedzieć, że jechaliśmy godzinę ale wiem to tylko za sprawą zegarka, bo najzwyczajniej w świecie poszłam w autobusie spać.

Esben okazał się mieszkać gdzieś na suburbiach stolicy, w domku jednorodzinnym ale zważywszy na porę i ciężkość bagażu opiszę trasę doń li tylko jako długawą.

Gospodarz tak się rozochocił polską wódką, że przygotował dla nas dwie butelki ale tylko ją rozlał do szklanek, już zrobiła się druga po południu dnia następnego. Nie, że tak się nawaliliśmy, nie nie. Po prostu padlim jak muchi, bez rozkładania łóżek nawet.

Dopiero po przebudzeniu zarejestrowałam, że znajdujemy się w barze rodem z filmów amerykańskich - barek jak należy, trzy stojaki do rozlewania drinków, mała ale jednak! szafa grająca, Jednoręki Bandyta, chyba niedziałający ale robiący klimat i coś, co mi osobiście spodobało się najbardziej. Otóż przy oknie zawieszone miał płyty CD na linkach, tak, że w razie ostrego słońca odbijałoby się to cokolwiek bajecznie. Kolejnym fajnym punktem mieszkania była czerwono-czarna łazienka, z podgrzewaną podłogą. Zmyślne, bo to jest jedna z dwóch znienawidzonych przeze mnie rzeczy w łazience - wychodzenie z wanny na lodowate kafelki. Drugą rzeczą jest wchodzenie do zimnej wanny celem wzięcia szybkiego prysznica, ale powiedzmy, że tego udaje mi się uniknąć poprzez banalne polanie wanny wrzątkiem. Wtedy zanim ciepło z niej ucieknie to już się polewasz od góry.

Nie był to jednak dom Esbena a jego rodziców - tj. Esben mieszka gdzieś sam, ale jak mniemam, miał za mało miejsca, chciał odwiedzić rodziców, cokolwiek. Wspominam o tym, by móc gładko przejść do kwestii uprzejmości w/w rodziców. Nie dbając o nic, pomogli nam przygotować śniadanie o 16-ej, ja dostałam cały ekspres kawy, wraz ze złotym kubkiem, mlekiem do dyspozycji...

Po śniadaniu udaliśmy się już we troje - Sean musiał wracać - do baropiwnicy i tam strzeliliśmy kilka zdjęć, drinków, pogawędek. Zarówno on jak i my chcielibyśmy spędzić kolejną noc razem, przedłużyć nieco nasz wyjazd ale umowa to umowa, ciocia z Romanem - nie Carreyem, tylko swoim mężem - przygotowali się na nasz przyjazd, sprowadzili materace i trzeba było wracać.

Nie wypuszczono nas jednak bez kolacji, co przepłaciłyśmy sporym poślizgiem ale przecież nie wypadało odmówić. Myślę, że nie tylko nie wypadało co i nie bardzo się odmówić chciało.

I w tenże sposób, z ukradzionym jednym dniem bonusowym, o godzinie ósmej:zero osiem, zakończyła się nasza wyprawa COme 2gether.

24 godziny później siedzieliśmy już we czwórkę, tj. ja z Olą i chłopaki, w samolocie Kraków.

Pozostaje mieć nadzieję, że będziemy nieco bardziej close in touch, niż ludzie z mojej poprzedniej przygody højskolowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz