Zawsze mnie zaskakiwało – za każdym razem od nowa, choć
okazji bywało już niestety kilka – jak w przypadku sytuacji Poważnych,
Krytycznych a czasem Ostatecznych potrafią (mi) się szybko zmienić priorytety. Zamiast
się załamać, do czego dawano mi szczodrze prawo – mobilizuję się niemal w
sekundę, mam przed oczami cały plan, którego powodzenie wyliczam, czasem nawet
dosłownie, kalkulatorem.
Przez ostatnie dwa tygodnie sprawa była niejasna. Coś
sygnalizowała, poszła do internistki, która dała skierowanie, do specjalisty,
co już budziło podejrzenie, ale wiadomo ile na wizyty do specjalistów,
państwowe, się czeka, ale teraz już nie ma złudzeń. Wróciło. Dwa czy trzy
tygodnie temu wspominałam – dziś staję oko w oko znowu, w najbliższym pobliżu. Mama znowu choruje. Nie,
nie na to, co zwykle – na raka. Jak kilka lat temu.
Wtedy działo się to w innych okolicznościach. Groźnych,
ekstremalnych, ale innych. Wtedy, poza oczywistym, istniało niebezpieczeństwo
związane z jej trybem życia. Picia. Podczas, gdy otrzymywała – w efekcie
pechowych wyników – najcięższą chemię z możliwych. Jako rozsądna młodzież
dostrzegałam zagrożenie, podpytując swoją panią od biologii, która była
pasjonatką dziedziny, nie tylko rzemieślnikiem, jaki może mieć wpływ to jej
nieograniczone picie na terapię. Podobno zabójcze. Podobno, bo Mama przeżyła. W wyniku fartu, w wyniku możliwości i w
wyniku sprzyjających okoliczności, także finansowych, co pozwoliło na szybką
interwencję.
Tym razem jednak sprawa ma się zupełnie inaczej. Po pierwsze
– możliwości są złe, niemal najgorsze. Pieniędzy nie ma ani widoków na nie, o
czym za moment. Okoliczności też kompletnie niesprzyjające, bo wiadomo, co
oznacza rak nawrócony. Zmniejsza szanse, powiększa rejony przerzutów. I wreszcie
to, czego obawiam się najbardziej. Przecież ona już jest chora i nie wiadomo,
jak jej organizm, w obecnym wieku
zniesie sprawę. Może nie znieść, bo już i tak część leków ma wykreśloną z uwagi
na skazy wynikające z jej zespołu Korsakowa. Słowem, jest realne zagrożenie,
że. O czym ona… nie pamięta.
Tak, wiem, to ją ochrania. Ale na krótko, bo pomijając
fakt, jak my, jej najbliższe otoczenie, mamy się zachowywać – udawać, że sprawy
nie ma? Przecież to ją tylko pogorszy – to przecież trzeba zacząć coś robić i
to szybko. Ma wizytę jutro kolejną, co tylko budzi moje obawy, że sprawa jest
zaawansowana i trzeba szybko, a potem cały ciąg konsekwencji. Pamiętam bardzo
dobrze, jak musiałam jej mówić – przypominać, ale dla niej to jak nowość – że jej
ojciec nie żyje i jak to przeżyła. To co będzie, gdy będę musiała jej
przypominać, że sama jest poważnie chora? Za każdym razem, codziennie?
Jak mówiłam – pieniędzy nie będzie. Ojciec nadal bez
poborów, bez chęci i nadziei, a ja pożyczki nie wezmę, bo… ok, teraz już mogę
bez przeszkód, odebrano mi ostatnio chęci do lojalności. No więc nie mogę wziąć
kredytu, pożyczki, bo już jedną spłacam. W pracy, u matki mojej niegdysiejszej
koleżanki. Pożyczka nie była na bachanalia, urlopy i imprezy, co byłoby
zrozumiałe w moim wieku, wszak miałam koleżankę kiedyś, która przeimprezowała
50k przeznaczonych na studia, ale na mieszkanie. Nawet nie do końca moje,
rodzinne. A raczej na wybawienie nas od sprawy – nomen omen – komorniczej, a
pewnie w konsekwencji eksmisji. Bo już wtedy ojciec nie był na etacie. Na swoich
pracodawców słowa złego nie powiem, jestem wdzięczna dozgonnie i spłacam
solennie. Gorzej z koleżanką. Nie musi mnie lubić, nie musi mi nawet pomagać,
dziękuję, wystarczy, żeby nie przeszkadzała. Ja się lojalnie trzymałam od niej
z daleka, od kiedy zerwałyśmy – prywatne sprawy – znajomość, nie obgadywałam,
nie nastawiałam nikogo przeciwko, ignorowałam zaczepki, coraz odważniejsze,
choć czasem miałam wątpliwość czy to już nie ten moment. Ale rezygnowałam z
interwencji, najpierw przez lojalność i jednak poziom, potem z faktu pozostałej
zależności. Który to fakt radośnie wykorzystuje. A ja, w obliczu najnowszych
doniesień z poletka rodzinnego, muszę dalej być cicho. Co mnie męczy, swoją
drogą, bo w każdej innej sytuacji… ale jestem w tej. I na tym muszę się skupić.
W obliczu choroby Mamy staję się znowu żołnierzem,
związuję swój, niedawno rozbełtany przez wspomnienia przeszłości – umysł, jak
masarz szynkę i zapominam. O sobie, o tym, z czym muszę się rozliczać, zarzucam
elitarne zabawy w terapie, bo dziś teraźniejszość mnie potrzebuje, nie przeszłość.
Ale dlaczego ona
wcześniej o tym nie powiedziała, kiedy ten guz był mniejszy? spytał mnie
bezradnie – albo bezmyślnie – ojciec. Naprawdę nie wiesz? Po to, by nie
sprawiać kłopotu. Ja mam to po niej – nie mówię, zwłaszcza Tobie, o swoich
problemach, bo sam roztaczasz katastroficzne wizje, doprowadzasz do sytuacji,
gdy problem jest u nas codziennie. Nie ten, to inny. Gdybyś się jeszcze starał,
ale nie mógł – o, to zupełnie inna sprawa, ale Ty nie chcesz. Co sprowadza się
do nie możesz. Wykorzystujesz wszystkich,
cierpisz wielce, do domu wraca się jak na cmentarz, więc czemu Ci nikt nie mówi
o problemach? Bo wiadomo, że nic z nimi nie zrobisz a tylko dostarczysz kolejny
– siebie, tyle, że tym razem z poważną wymówką.
Jedyne, co mogę w tej sytuacji zrobić, to nie dostarczać
kolejnych. Pracować te słynne 63h w tygodniu, żeby się nie okazało, że nagle
coś doszło. 10 dni urlopu? Pewnie,
zawsze. W porostrzelanych dniach wolnych na wizyty z Mamą, bo ojcu nie można
ufać. Nie, że okłamie. Że się nie dowie o to, co trzeba. Plus jeszcze te, kiedy
trzeba z nią zwyczajnie zostać, bo ma się gorzej. Bliscy innych, nie tylko Brad
Pitt, biorą całe życie w odstawkę, by być przy chorym, pewnie umierającym, choć
powoli. Ja mogę brać tylko urlopy i wolne, na dzień. Za co i tak spotykają mnie
przykrości potem.
Mam rodzeństwo, owszem, dzieci Mamy. Siostrę, która poza
byciem egoistką, co chyba nawet na Dzień Matki nie zadzwoniła ani nie napisała,
wiąże ledwo koniec z końcem, przy dziecku sama. Brat? Też odpada. Sam alkoholik,
czynny, więc co najwyżej może się upić ze smutku za Mamą. Doceniam, ale to
jednak za mało.
I mam tego pełną, czasem męczącą, ale świadomość. Że muszę
ja. Jakoś. Co najmniej nie dokładając. Nie kpię z leni, nie śmieję się w głos z
dramatyzujących, że muszą trzy razy w tygodniu na studia, gdzie i tak można
olać wykłady (byłam, olewałam, wiem), nie zazdroszczę bogatym snobom, niech
używają, bo jest czego. Ja tylko bym chciała nie tyle pomocy – ale niech mi
nikt nie przeszkadza.
A życie towarzyskie? Heh, biorąc pod uwagę, że gros tego,
o czym piszę, z niego wynika, to może i lepiej, że nie mam na nie czasu. Ani
ochoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz