A zatem stało się. Nareszcie.
Relatywnie rzadko zdarza się film, na który czekałabym z
niecierpliwością. Na palcach może dwóch rąk, ale tylko tylu, policzyłabym
występowanie w moim życiu zjawiska długo
wyczekiwanej premiery. Nie rozdrabniając się przesadnie na tytuły powiem –
dwa lata. Tyle minęło od ostatniego filmu, za którym przebierałam nogami i
oczami na tyle, by iść na niego do kina. Choć
to akurat był specyficzny przykład, bo premiera z pompą, międzynarodowa, panie,
symboliczny termin – okolice moich urodzin – i dodatkowo mieli go puścić raz
jeden.
Historię Wielkiego
Gatsby’ego darzę nie tylko sympatią, ale i sentymentem, bo była to pierwsza
„prawdziwa” książka, którą przeczytałam w oryginale. Dodając do tego moje
poszanowanie dla dokonań Luhrmanna, a także aktorstwa DiCaprio – och, naprawdę, byście mu już wybaczyli tego
Titanica; zresztą z im większej perspektywy patrzę, tym mniej mu mam w nim do
zarzucenia. To nie on, to rola. Którą odegrał jak należało – nie miał tam
przesadnie pola do popisu, co zrobić – trzymałam rękę na pulsie. Trzymałam i
trzymałam i trzymałam, ścierpła mi już, ale cierpliwie, choć coraz mniej a
bardziej kurczliwie, trzymałam. Zapoznałam się z soundtrackiem i złapałam, ożywiona, na nowo. Nadszedł siedemnasty maja i… nic. Znikąd.
Jeszcze wtedy nie planowałam porywać się na kino, zresztą
nie zrobiłabym tego i teraz tak w ciemno, ale nie pozostawili mi wyboru, za to dali
okazję. Brak szans na kino domowe – rozsądne cenowo kino regularne, z dniem
wolnym nazajutrz.
Tu nie
znajdzie się opis wrażeń z wizyty w multipleksie, w którym poza kinem są
kręgle, restauracja, wewnętrzny plac zabaw dla dzieci, salon gier i automatów a
wszystko to przetykane masą stolików, oświetlone pulsującymi światłami i
zagłuszone dudniącą muzyką. Odebrałam bilet i zwiałam, by na zewnątrz czekać na
początek filmu.
Za to jak już weszłam na salę, wyposażona w odpowiednie
okulary – tu też refleksja nad upływem czasu, bo żyłam jeszcze naiwnie w
wierze, iż okulary 3D są gigantyczne, nieporęczne i po założeniu przykrywają Ci
pół głowy, bo już nie tylko twarzy. Dostałam za to małe, pierdółkowate coś,
wyglądające jak bardzo tanie i niemal jednorazowe okulary przeciwsłoneczne,
które zakrywały mi wyłącznie okulary własne – gdyż zmuszona byłam jedne na
drugie, co, swoją drogą, było niemożliwe w przypadku tych wielkich, w efekcie
pozwalając mi dotknąć monstrualnych
żółwi czy rekinów, przy braku pewności, co właściwie widzę.
Nie będę się zniżała do porównań, bo robią to wszyscy,
uzyskując chyba mało pochlebny skutek. Dlatego pewnie nie przepadam, swoją
drogą, za coverami, bo niemal zawsze przegrają z oryginałem. Wolę wariacje
wokół. Na szczęście tak, jak reżyser obrazu. Mogę więc śmiało przyjąć, a raczej
już zrozumieć, że zapalczywym fanom książki mogło się nie podobać, mogli być
rozczarowani. Tak, jak pewnie zniesmaczeni byli czytelnicy Szekspira, po
obejrzeniu Romeo + Juliet, gdzie
rapiery były na naboje.
Historia Gatsby’ego jest tu opowiedziana słowem Nicka Carraway’a,
pacjenta szpitala psychiatrycznego, co rzuca pewne konkretne światło na odbiór
tego, o czym nie chciał mówić, lecz co wywarło na nim dostatecznie silne
wrażenie, by móc to spisać. Gatsby, widziany z tej perspektywy, nie może okazać
się nikim innym, jak dramatycznym bohaterem, który pod maską wielkiego,
tajemniczego miliardera, teoretycznego bawidamka i hucznego imprezowicza,
skrywa zawstydzonego, zakochanego chłopca, który jest gotów oddać każdą imprezę
za wieczór ze swoją ukochaną. Niby to samo, o czym pisał Fitzgerald, a jednak z
tej perspektywy odbierane nieco inaczej. Podczas, gdy większość czytelników
empatycznie współczuła Gatsby’emu losu, nikt nie zwrócił uwagi na ciężar spoczywający
na Carraway’u – obserwatora i chyba tak naprawdę jedynego przyjaciela Wielkiego
Człowieka, który, jako obserwator, najwyraźniej, bo z perspektywy jednych
wakacji, dostrzegał jego dramat.
W połączeniu ze smutnym, samotnym pogrzebem Jaya, można zrozumieć,
co doprowadziło go do bram szpitala. Widok osoby wielkiej, gdy żywej,
nieistotne, że przez większość nigdy niewidzianej. Widziany oczami niezepsutej
pieniędzmi i zblazowaniem osoby, która stojąc z boku przez nieledwie kilka
tygodni dostrzegła to, czego inni nie widzieli latami a często nigdy.
Nieprzypadkowo przypomniał mi się ten Titanic, bo za to też DiCaprio oberwie
cięgi. Co z tego, że tak chciał autor ekranizowanej powieści – nie aktor. Sama historia
jego i Daisy jest dramatyczna, problem w tym, że nieco melo-. Ubogi zakochany w
bogatej – już dzwoni?
Jeśli zaś chodzi o kryterium, kompletnie bezsensowne,
jednak dziś najważniejsze – znów Leonardo będzie musiał obyć się bez Oscara. Bo
był Gatsby, choć nie Wielki. Zapewne przegra z o wiele bardziej
skomplikowanymi, mniej oczywistymi postaciami. Ale bronić go będę nadal, bo nie
jego wina.
Rzeczywiście, w czasach, gdy film prześciga książkę, gdy
najpierw lud zapoznaje się z adaptacją a później krytycznie wertuje oryginał,
dziwiąc się wielce, czemu tyle ucięto,
historia sprzed dekad nie wzbudzi uznania. Dziś, gdy co drugi udaje kogoś, kim
nie jest, by zdobyć czyjąś przychylność, historia Gatsby’ego, który wymyśla
całą bajkę na swój temat, by odkupić sobie nieszczęśliwe dzieciństwo i biedę,
może wydać się następną z kolei. I choć należę do tych szczęśliwców, którzy
patrzą szerzej, widzą dalej i – przede wszystkim – czytali, nim obejrzeli, to
zdaję sobie z tego bolesną sprawę.
Szczęśliwie, i może to go wybroni w oczach krytyków,
Luhrmann znów postawił na rozmach. Na swoją metkę pop-reżysera, serwując widzom
kaskady świateł i fontannę dźwięków. Dla mnie, która już niby wielokrotnie przesłuchała
muzykę z filmu, było to i tak zaskoczeniem. Np. swingująca wersja Young and Beautiful,
która mimo idealnie pasującego do treści filmu tekstu, brzmiała o wiele
bardziej przekonująco od oryginału. Trzeba też wspomnieć o idealnym zmyśle
reżysera, który dopasował poszczególne elementy do scen. Jak do tej pory
wielbiłam sobie cichutko Love is Blindness, tak od kiedy zobaczyłam scenę
wypadku (jeśli dla kogoś to spoiler, to odsyłam do lektury, bo akurat to w
książce było) przy współudziale głosu White’a – jestem pod większym wrażeniem.
Little party never
killed nobody… no chyba ani Gatsby, ani Luhrmann nie słyszeli o pojęciu little party. Niczym bal u Capulteów,
bądź całe Moulin Rouge!, które
wystawnością oszołomiło na tyle, by udatnie przyćmić brak fabuły – bankiety u
Gatza zapierały dech. Także widza. Po raz kolejny okazało się, że reżyser
wielbi przepych i muzykę a zabawa w dawne czasy stanowi dla niego doskonałą
rozrywkę. Jeśli mielibyśmy podtrzymać temat Oscarów, to za charakteryzację na
pewno. Barwne, stylowe szaleństwo. Z fajerwerkami i trąbkami w tle, do białego
rana.
Dopracował też, w najdrobniejszych szczegółach, zdjęcia,
architekturę i z pewnością oddał tzw. klimat.
Dzięki temu prosta, acz smutna, historia miłości Gatsby’ego
i Daisy nabiera niespodziewanych rumieńców a ja, jako widz, czuję się
dopieszczona. Wydobył z historii co mógł najlepszego, jeśli gdzieś pojawił się
klawisz, z którego mógł wydobyć głębię, to niewątpliwie tego dokonał.
Nie będę nikomu wmawiać, że fabuła jest skomplikowana, bo
nie jest. Ale, jak dla mnie, wydobyto z niej bardzo dobrze prostotę, która
wzrusza. A Nick… hm. To już inna opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz