Hej, ale to wcale nie wygląda tak strasznie, jak mogłoby…
jak mi się na początku wydawało. Teraz obserwuję to i siebie, jak przygodę. Całkiem,
szczęśliwie, fajną.
A było to tak, że myślałam, iż porywam się z motyką na
słońce. Że zgłupiałam całkiem i że nie dam rady. Nasłuchałam – i naczytałam –
się niezbyt, eufemistycznie sprawę ujmując, przychylnych opinii o wyrabianiu
takiego czasu, więc miałam tremę. Wziąwszy pod uwagę moje możliwości – chuda,
mała, ze stresami na głowie – dawałam sobie trzy dni. Że po weekendzie, 16
godzinach w nim, padnę. W końcu nikt tam tak długo nie siedzi. W tygodniu
zostaję sama, w soboty ktoś wpadnie, ale nigdy do końca, niedzielę spędziłam z
dozorcą. I że potem już nie, odpadnę. Nie podołam.
Dałam się nabrać na szeregi z ulgą witające piątek, na
wielokrotności jednostek, które płaczą nad wizją nauki do egzaminu, który mają
dwa razy w roku, to co ja? Codziennie po dyszce i weekendy zawalone? Umrę, to
pewne. Jeszcze te współczujące spojrzenia kolegów z pracy, te komentarze
znajomych, że o boże, jak Ty musisz, biedna.
No więc wcale nie. Znaczy tak, muszę, ale wcale nie
biedna. Wykoncypowałam sobie plan, np. jedzenie obiadów. Nie, wcale nie dla
zdrowia nieokreślonego bliżej, czy dla fitu, a z prostej zależności – muszę, bo
inaczej mechanizm siądzie. Nie mogę być osłabiona, nie mogę chorować, nie może
mi nic być, bo inaczej cały plan na nic. Maszyna straci główny trybik. Tak na
to patrzę. Więc go oliwię, jedzeniem i snem. O to drugie nietrudno – wracam przed
ósmą, więc mam dwie godziny na życie i spać. Bo osiem godzin – już nie wstaję
po czwartej; o szóstej, żeby tylko się umyć, ubrać i wyjść, kawę piję na
miejscu – snu działa lepiej niż cokolwiek, co ma go zastąpić.
Zresztą to się sprawdza, mam widoczne przełożenie –
zapomniałam dziś zjeść? Krew z nosa. Położyłam się za późno? Padam w autobusie.
Więc nie można, bo padnie. Nie ja, mechanizm.
Nie jest mi żal braku czasu, wręcz przeciwnie. Nie mam
stresów dodatkowych z domu, nie muszę się tak naprawdę o nic więcej martwić, bo
mnie przy tym nie ma. Ktoś inny się tym zajmie. Dostrzegam, wreszcie, że życie
beze mnie się toczy a nie, jak myślałam, zastyga i z czasem się zawala. Szczęśliwie,
chyba, nie. A jeśli nawet, to nie mam czasu się tym poważnie przejąć. I dobrze.
Bo najczęściej do przejmowania się ograniczałam, gdyż tam, gdzie mogę, to coś
zwykłam robić – martwią mnie tylko sprawy, gdzie nie mogę nic.
A najważniejsza korzyść, to cel. Wreszcie mam cel. Nie wiem,
po co żyją inni. Czy dla miłości, czy dla pieniędzy, czy dla szczęścia – ja żyję
dla celu, sensu. Jak nie widzę żadnego, to leżę, na pleckach. A tu mam. Dosłowny
i mniej. Nareszcie się czuję przydatna, w końcu ma to relatywne korzyści, to
moje bycie. Co prawda, śmieszą mnie a czasem i irytują, teksty ludzi w pobliżu,
którzy z niewiedzy komentują, że o boże,
ile Ty z tego będziesz miała pieniędzy! Fizycznie? Żadnych. ¾ odrabiam,
reszta, jeśli się zdecyduję na cały miesiąc, pójdzie na jakąś ratę. Także tyle
z mojego bogactwa dosłownego.
O wiele lepiej jest z psychicznym. Ja nie liczę tych
godzin z żałości – ja je liczę z satysfakcji. Że dałam znowu radę, że
przekroczyłam jakąś kolejną swoją barierę, że jestem codziennie bardziej. Tak,
przyznaję, że trochę też dlatego, że z każdym dniem rośnie liczba osób, które
mogą mi naskoczyć. A przynajmniej nie zaimponować swoim dramatycznym trybem
siedzenia w domu i robienia czegoś, co ja robię po powrocie do tegoż domu.
Bo brak stresów wcale nie znaczy, że olałam sprawę Mamy. Gdy
wracam, to dbam o to wszystko, co do tej pory, plus o takie rzeczy, jak o
regularną zmianę odzieży po zdjęciu opatrunku. By się nie zakaziło. A z nią –
jak z dzieckiem, trzeba osiem razy powtórzyć, by zmieniła koszulkę, bo zaraz. Dopilnować trzeba. Zwłaszcza, że
teraz sobie chyba zakodowała wreszcie fakt choroby, bo wspomina o pochówku i
krokach ostatecznych. Co dla mnie, swoją drogą, oznacza pewną obawę, gdyż
wiadomo, że przy raku, czy każdej innej chorobie, wiele robi nastawienie. Jak ona
sobie teraz wkręci, że umrze, to wcale sobie nie pomoże. Dlatego dodaję jej
wiary i troski, by chociaż na gruncie fizycznym nie osłabiała swojej pozycji.
Ojciec? Konkretnych zmian brak, może bardziej psychiczne.
Ruszyło go chyba, albo ktoś mu ruszył, jak Ciotka, co nas ostatnio odwiedziła a
ona ma na niego wpływ, zżyte rodzeństwo, te sprawy, więc jak coś chcę przemycić,
to ją proszę o wsparcie, że jego 20 do moich 66 godzin, to pryszcz i bitch, please, więc przynajmniej jak
wracam, to nie słyszę pretensji czy wymagań. Nie wiem, jak długo mu się to
utrzyma, ale na razie jest. Albo mi zaufał i dał swobodę, albo wreszcie
dotarło, że nie prowadzę typowego życia rówieśników.
Wiem, że wreszcie robię dobrze, robię coś dobrego,
potrzebnego. Nareszcie, wbrew pozorom, żyję, coś z siebie widocznego daję, a
nie tylko się po dniach przemykam. I to mi daje siłę. I sens.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz