Pisałam ostatnio, że mam wrażenie, jakby życie przeciekało mi przez palce, przepływało ku końcowi, nieskalane jakimkolwiek zawirowaniem, które wyszłoby spod mojej ręki. Wynikało to w ogromnej mierze z faktu, że niespodzianek i zawirowań dostarczało mi dotychczas samo życie i ja musiałam w tym szaleństwie być tą, która jakoś te klocki w próżni złapie i w miarę poukłada.
Wychowana w systemie na ostatnią chwilę, pełnego niedotrzymanych obietnic, niespodziewanych - z tamtej perspektywy niespodziewanych, teraz już wiem, że po prostu nie mogę liczyć - zawodów, wyuczyłam się niemal do perfekcji po pierwsze - bycia przygotowaną na każdy rozwój sytuacji, z naciskiem na porażkę, a po drugie, co się, swoją drogą, na inne dziedziny życia też przełożyło - próbowania za wszelką cenę realizacji zgoła innego scenariusza. Ja nie będę wśród znajomych figurować z dopiskiem mówimy jej, że spotkanie jest godzinę wcześniej, niż jest faktycznie, to może przyjdzie na tę właściwą (true story), moje dzieci nie będą się martwić czy rodzice dotrą na przedstawienie, nie będą musiały uciekać wzrokiem od pustych siedzeń podczas występu, nie będą proszone przez wychowawców na stronę, gdzie ci konspiracyjnie polecą mu powtórzyć dokładną godzinę zebrania - zawsze im podawałam właściwą, co ja poradzę, że wpadali pod koniec, choć szkołę miałam na osiedlu?
I mi się udawało. Zero spontaniczności, może i brak notesu, ale mi niepotrzebny z tą przeklętą pamięcią, jak planowałam wyjście, to na tydzień przed, wyjazdy minimum miesiąc, z tymi spóźnieniami, faktycznie, jeszcze kuleję, ale w końcu docieram. Zero szargania bezpieczeństwem własnym, wszystko wszędzie poustalane, jak jajko się tylko przenosiłam między punktami, a jeśli zdarzyło mi się ten harmonogram złamać, to miałam ogromne wyrzuty sumienia. Ostatnio jednak przyglądałam się... nie, nie ostatnio. Już o tym przecież wspominałam, a tym razem uderzyło mnie ponownie, że po przyjrzeniu się światu rówieśników, po wysłuchaniu historii moich starszych znajomych, coś tracę. Możliwe, że bardzo cennego, możliwe, że kompletnie zbędnego, ale mi umyka, nie wykorzystuję, a przecież o co ma chodzić w życiu, jak nie o wykorzystywanie nadarzających się możliwości? Jeśli już wyszło szydło z worka i padł mit o Sensie życia, skoro nic nie ma na Końcu, na co trzeba by się było skrzętnie oszczędzać i przygotowywać, to nie pozostaje nic innego, jak dalej, jazda, wysiadać na przystankach. Podjeżdżać nieco i na kolejny. I tak do końca.
Bardzo szumne było to moje myślenie, umysł rozpalony nowo powstałą ideą, ale niestety ciało stało, jak stało. Nic nie wynikało z moich słów i wyrażanych chęci, zamieniając to, skądinąd, słuszne rozumowanie w smętne pierdolenie. Sama tak to określam, nikt nie musiał mi tego mówić, ja naprawdę sobie zdaję świetnie sprawę, że i kiedy smętnie pierdolę, ale z dwojga złego wolę na blogu do wszystkich, czyli do nikogo, niż twarzą w twarz kogoś zamęczać. A pozbyć się muszę, no nie da rady.
Okazja nadarzyła się w ubiegły czwartek.
Ale może cofnijmy się najpierw do września 2008, kiedy to nawiedziłam Kraków, celem celebracji ożenku Dźonego. Impreza zahaczała o panieński, dlatego pobyt zamiast dni dwóch i jednej nocy trwał nocy trzy i dni, odpowiednio, cztery. Na pomoc ze strony pary młodej, z przyczyn oczywistych, nie miałam co liczyć przesadnie, mimo szczerych chęci, a nikogo poza nimi w tym Krakowie nie znałam. Tzn. może i znałam, ale to osoba, do której nie mogłam się zwrócić z powodów lojalnościowych względem rodziców - niegdysiejsza przyjaciółka M., która wraz z mężem ówczesnym okantowała mi ojca i jego firmę na grubą kasę. Czarna postać, matka tego całego Sokoła, hip hopowca, acz jak czytam jakieś wywiady z nim, to i on się o matce nienajlepiej wyraża. Słowem - sama na siebie. Wraz z docieraniem na kolejne imprezy.
Zapis tej podróży nie znajduje się nigdzie publicznie dostępny, Para Młoda otrzymała go w wersji mniej mojej, a bardziej na sobie skupionej, w ramach dodatkowego prezentu ślubnego, wieść gminna niesie, że dołożony został do pamiątek. Miłe. Choć w świetle ostatnich faktów pewnie nieaktualne i sczezł, albo został widowiskowo podarty. Well, histerycy są wśród nas. Ja też niby mam skłonności, ale jednak mniej zamaszyście to eksponuję. Mniejsza.
Co chciałam napisać, to że nic z tego Krakowa wtedy nie zyskałam - poza umówionymi imprezami, z czego na jedną się spóźniłam, bo się zgubiłam, a poza tą wpadką lawirowałam między domem studenckim a miejscami zbiórek ślubnych. Wieczorem taksówki, w ciągu dnia autobusy, gdzie przestraszona pytałam każdego o właściwy przystanek, tak, że chór mi dawał znać, że to tu. Imprezowy sukces - turystyczna porażka. Jedyne, co zyskałam, to pszczoła na sprężynie, którą kupiłam w Sukiennicach w drodze na dworzec, który przecież był niedaleko.
Tym razem padło na Łódź, którą i tak miałam w planach w tym miesiącu, a koncert Fisza, którego konsekwentnie omijałam z powodów ode mnie niezależnych, za każdym razem żałowałam szczerze, wydawał się być idealnym wręcz wyznacznikiem doprecyzowania terminu. I się zaczęły schody.
Zacznijmy od tego, że piąty lipca wcale nie okazał się być piątkiem, w co wierzyłam, gdy spontanicznie zdecydowałam się na udział, a czwartkiem, co szczęśliwie - w tej sytuacji - uświadomiłam sobie w poniedziałek w pracy, co pozwoliło mi wysmarować podanie o urlop. Całkiem radośnie nałożyło się to na początek okresu, w którym, o dziwo, nie mam zaległości w tejże pracy, dlatego dzień wolny dostałam od ręki. Ale na tym nie koniec atrakcji. W wyniku tych samych perturbacji kalendarzowych przez całe trzy minuty miałam dać sobie spokój z pomysłem i w szary sposób, grzecznie, pojechać w piątek wieczorem, dać się odebrać z przystanku i iść z przewodnikiem, co nie wymagałoby ode mnie tak naprawdę żadnej aktywności umysłu. A to nie o to przecież chodziło. Miała być Przygoda. I była.
Stwierdziłam bowiem, po tych trzech minutach, że pff, ja nie dam rady? Ja? Najbardziej ekscytujący był fakt, że istniało prawdopodobieństwo, że nie dam, że się zgubię i mnie zabiją. Jak to w Łodzi mają w zwyczaju. Ach, no bo - do pełni obrazka dochodziła ta mitologia cała ukuta wokół Łodzi. Wiadomo przecież, a najlepiej wiedzą ci, co tam nie byli ani razu, że gdzie po patologię? Do Łodzi. Gdzie są ukryte zwłoki? W Łodzi. Gdzie diabeł mówi nie tylko dobranoc, ale organizuje przy tym wystawne ostatnie wieczerze? Łódź. Także no naprawdę - jak już miałam zrywać z monotonią życia wykalkulowanego i grzecznego, to tylko tam.
Nie byłby to mój pierwszy raz, acz pierwszy z godzinami w pojedynkę, dlatego kwestię noclegu załatwiłam od ręki - cudny Music Hostel, który dla mnie jest rajem na Ziemi i to wcale nie z uwagi na standard, acz nie mam mu nic do zarzucenia, ale wygrywa na całej linii wystrojem a co za tym idzie - nastrojem. Cały korytarz, włączając w to część parterową, jak i piętrową, obwieszony jest plakatami i zdjęciami gwiazd rocka. Poprzetykane są one winylami, które znajdują się także na parapetach, w sąsiedztwie uroczego adapteru.
I tak, z zaklepanym noclegiem z czwartku na piątek, wróciłam dumna z siebie i z własnej spontaniczności, do domu. Otwieram maila a tam bang, deadline. Na piątek wieczorem. Nic trudnego niby, ale wymagało to mojej uwagi, a realizacja pięknego planu pt spakuję się, napiszę, pójdę spać i prosto z pracy na dworzec nie udała się całkiem, zastając mnie o piątej nad ranem, śpiącą na wpół nad komputerem, kiedy nic nie było gotowe, nie mówiąc o zawartości plecaka, ja tu mam za godzinę wyjść z domu, no dramat oraz tragedia. Dlatego na chwilę wróciłam do starego zwyczaju, kiedy to jestem Odpowiedzialna na wskroś, stwierdziłam, że nie no, ja nie dam rady jednak, zostaję na tę noc w domu, wrócę z pracy, napiszę, wyślę i w piątek jednak, wieczorem dopiero. I tej myśli się trzymałam. Przez kolejne pół godziny.
Uderzyły we mnie nowe siły, przypomniałam sobie o i'm losing it, że tym razem sobie nie pozwolę, zabieram kompa na plecki, wraz z kilkoma strojami, kablami, bateriami, jadę, chuj, w końcu mogę napisać w pociągu, a jeśli nie znajdę Internetu na mieście - panika w parku strzykawek, z moim szczęściem całe wifi tego świata pójdzie się kochać w tym właśnie terminie, nic mi się nie uda, nie wyślę z miasta - to opcje były dwie i jedna z nich pewna: albo uda się wylądować u Pawła koniec końców i jeśli on by netu nie miał, to chociaż mi pomoże jakiś zorganizować w ilości potrzebnej do puszczenia maila z załącznikiem, albo jeśli nie wyląduję, to planowałam i tak powrót do domu, gdzie net, jak widać, jest.
W pociągu spałam. Tak w ogóle to był on późniejszy, niż ten, w który celowałam, a to wszystko przez SKMkę - tzw. Szybką Kolejkę Miejską, co jak dla mnie to szybka jest wyłącznie w temacie uciekania ludziom sprzed nosa a nie w kwestii częstotliwości kursów, no ale.
Po przyjeździe dostarczyłam się grzecznie na Piotrkowską, gdzie znajduje się ten cały hostel, po drodze mijając samych radosnych, młodych ludzi bądź starsze, zmęczone życiem - naprawdę życiem, to nie eufemizm na zalane w trupa - postaci. Zresztą też mi nie w głowie wtedy były obserwacje społeczności, chciałam zostawić rzeczy i lecieć na Fisza, bo się niespodziewanie zrobiło przed ósmą a koncert na dziewiątą i ja nawet nie wiem, jak to się nazywa. Nazwę ulicy znałam tylko. W ogóle - na czas wyjazdu oddałam się pod władanie ulubionego serwisu jakdojade, który wielokrotnie pomagał wozić mój tyłek nawet w Warszawie, a raczej głównie w niej. W Łodzi też zdał egzamin, bo skąd on, biedak, mógł wiedzieć, że ja nie wiem, gdzie są przystanki tak konkretnie i że nie dotrę do nich w planowanych minut pięć a w dwanaście? No nie mógł, więc nie jego wina.
Spóźniona nieledwie o minut trzydzieści, co w tej sytuacji uważam za całkiem niezły czas, opuściłam tramwaj i usłyszałam Fisza, już z przystanku. Nie musiałam więc już nikogo o nic pytać, podążałam za dźwiękiem. Spotkała mnie na wejście fantastyczna niespodzianka w postaci wielkości posesji, na jakiej znajduje się Willa Grohmana. Mianowicie - jest uroczo niewielka, co tylko polepszyło klimat, pewną jednak intymność między artystą a publicznością, która tym razem, w przeciwieństwie do widzianego dzień wcześniej via YouTube występu na Openerze, wiedziała na co idzie. I już nie raził mnie tak wiek co poniektórych, bo gdy wszyscy zaczęli...śmy śpiewać, to wszystkim metryki pospadały w niepamięć. Fani i idol. Akcje i reakcje. Pomożecie? Pomogliśmy. Bardzo pozytywny tłum, który dał mi się wepchnąć - mówiłam, że niewielkie gabaryty są przydatne na koncertach - na przód, tak, że stałam oko w oko z Fiszem. To nie jest ten typ idola dla którego macha się stanikiem, to jest ten, któremu patrzy się w oczy, gdy śpiewa, bo my wiemy, że on wie i on wie, że my wiemy. Prostota gestów, emocji, otwartości, wspólnota umysłów, a wszystko to przy fantastycznym akompaniamencie muzyki. Fisz to Fisz, ale Emade kopie równo też. Nie jestem typem śpiewającej fanki spod sceny, ja raczej sobie stoję i kontempluję najczęściej, ale tu dałam się porwać i czułam się świetnie. Energia płynęła, płynęłam też ja, ale nie pozwoliłam sobie przez większość czasu na wycieczkę do baru ze strachu, że coś stracę. Nie miałam niby szans, bo bar blisko i nawet stojąc w kolejce, stałeś wśród publiczności pod sceną, ale nie wiedziałam tego wtedy, więc dałam językowi zaschnąć na wiór. Kolejka śpiewała, piwo się lało, barmanka nie nadążała, choć bardzo się starała, wystarczyło, że wyciągnęłam papierosa na widok i od razu ktoś sięgał po ogień. Do ostatniej sekundy bawiłam się świetnie. Choć właściwie po ostatniej sekundzie to stałam jak wryta, pokopana całkowicie po kostkach przez Moje Piórko, którego linkować jednak nie będę, bo wersja studyjna się nie umywa do koncertowej, a te niestety popsute są przez jakość dźwięku nagrania. A to była taka rzecz, taki Moment, że się nie odważę zepsuć sobie wspomnienia ani nikomu zasugerować, że było jakkolwiek gorzej niż było w rzeczywistości. Totalny odlot, sen nocy letniej, spotęgowany przez zaduch natury i choć całkowicie trzeźwa, to ostatni dźwięk zastał mnie z mokrymi policzkami. Wzruszeń przez muzykę się nie wstydzę, raczej jeszcze bardziej szanuję sprawcę. Chapeau bas, w kwestii koncertów gwiazd polskich - mój faworyt i ciężko będzie komuś z nim wygrać, przekonana jestem.
Wracałam sobie nocą, tętniąc od emocji, zupełnie nie słysząc, że właśnie mi pada telefon. Na amen. Zaczęło się robić nader ciekawie, bo ostatkiem baterii wyłuskałam godzinę, spojrzałam na rozkład i co? No pewnie, ostatni autobus pojechał kwadrans temu, żywego ducha na ulicy, w głowie myśl o grasującym mordercy z nożem, którego się nie obawiałam, tylko mi smaczku dodawał żartobliwego, wykpiwając przestrogi wszystkich, postanowiłam wrócić pieszo. Nie wiedziałam tylko, w którą stronę, dlatego zaczaiłam się na opustoszałym przystanku, czekając albo na człowieka albo na pojazd, który sugerowałby mi swoim kierunkiem, dokąd mam się udać. Myślałam bowiem o jakimś nocnym, który może niekoniecznie zatrzymywałby się tutaj, ale wiedziałabym czy prosto czy skręcić. Jakoś tak mi przyszło do głowy, że nocne jeżdżą na główną ulicę albo w jej okolice przynajmniej. Nie pomyliłam się przesadnie - za jakiś kwadrans nadjechał nocny, w który wsiadłam bez namysłu, bo byli w nim ludzie. Najwyżej się zapytam co i jak i jeśli pokierują w przeciwną, to wysiądę, ale już z jakąś wiedzą. Ambitne, ale zbędne - jechał tam, gdzie trzeba. No, prawie. Skład też był niczego sobie, bo zawierał większość publiczności z koncertu, co oznaczało rozmowy na wspólny temat, jakieś nucenie w tle, dla dopieszczenia kolorytu - znajdowała się tam też trójka bezdomnych. Nie niebezpiecznych, ot, bezdomnych. On żył, ten autobus. Fantastyczne to było. I kompletnie niespotykane tutaj. Warszawskie nocne śmierdzą kupą, z którą ktoś nie zdążył do domu. I wódą. I kibicami z wrogich sobie drużyn, więc naprawdę - może to tylko moje szczęście, ale o wiele bardziej... w ogóle bym się bała powrotu naszym nocnym, niż tamtą imprezą na kółkach. Z której wysiadłam w jeszcze większą, na Piotrkowskiej. Ludzie zaczepiali mnie zachęcając do zabawy, próbując odkupić ode mnie papierosa, co im się nie udało, bo dawałam za darmo bądź za ogień, bo mi wysiadł, przystawałam co i rusz to przy jakichś artystach z kapeluszem, młodych na rauszu ze śpiewem i radością na ustach... nawet pan, zapraszający mnie pod bramą na piwo, nie był przesadnie nachalny. Wypalając uprzednio dwa papierosy przed wejściem, dobiłam do Hostelu w nastroju wielce pozytywnym i jakże optymistycznie nastawionym do dnia następnego, który obfitować miał w zwiedzanie, całkowicie spontaniczne, gdyż nawet nie wiedziałam, czy nie przyjdzie mi wracać do domu pod wieczór. Wiedziałam tylko o której mam się wynieść z miejsca noclegu i w zasadzie to tyle. Miałam, co prawda, jakieś mgliste plany towarzyskie, ale bez konkretów.
To spanie to mi znów nieprzesadnie wyszło, gdyż musiałam pisać, a temat był niełatwy, bo choć muzyczny, to kompletnie nie moja działka. Wzięłam łóżko w pokoju multiosobowym, więc kulturalnie zabrałam majdan techniczny, kawę i osiadłam w kuchni, na wielkiej skórzanej, czarnej kanapie. Zwinęłam się w ósemkę, zarejestrowałam, że mleko w lodówce jest silnie czerwcowe, zapach zniechęcał do współpracy, więc zrobiłam już tę czarną i nie tknęłam ani kropli.
Potencjalne wifi hostelowe nie chciało współpracować, dlatego opierałam się na tym, co w panice udało mi się przed wyjściem skopiować sobie w .txt i tworzyłam, odpływając ze dwa razy. Ok. siódmej podniosłam się ostatecznie, nadal w holu, bo przynieśli świeże mleko do śniadania. Jedzeniem pogardziłam, złapałam za kawę, papierosy i zeszłam na dół, gdzie stał przed wejściem urokliwy stoliczek i krzesełko, stylizowane na lata trzydzieste. Siadłam, jak zwykłam, do swojego śniadania w stylu Jarmuscha i zerknęłam w telefoniczny Internet. Dopracowałam, drogą mailową, szczegóły spotkania, które szczęśliwie odbyło się w okolicy - zarówno lokalizacyjnej, jak i godzinowej, bo o dwunastej. Dogadałam się z panią, że o umówionej jedenastej mam zwolnić pokój wyłącznie, a raczej łóżko, a tak to sobie mogę siedzieć, proszę bardzo, cały hol mój. Łóżko zwolniłam koło dziesiątej, żeby móc w spokoju pisać, bo przecież i tak tam tego wiele nie miałam - nawet pościeli nie nałożyłam, dziewicze było.
Napisałam, co miałam napisać, zagłuszana co jakiś czas przez współlokatorów, którzy do śniadania oglądali telewizję, finiszując na Vivie i to nawet nie Zwei. Patrzyłam na plakat Pearl Jam i Hendriksa przepraszając ich w głowie, że muszą być świadkami takich bezeceństw. Płynąc wciąż na fali radiowych eksperymentów, obejrzałam sobie to migotliwe guano, które zaoferowała mi Viva, dopisując twarze i obrazy do słyszanych już kilkunastokrotnie piosenek i z niewielkim może zaskoczeniem, ale jednak trochę żalem stwierdzam, że i jakość - jak i sensowność - kręconych obecnie klipów jest powalająco nijaka. Dupa, cycki, dupa, cycki, jakieś efekty specjalne, dupa, cycki. Komponowało się to, poniekąd, z tym, o czym przyszło mi pisać, ale jak tylko współtowarzysze dokończyli jedzenie, to wyłączyłam pudło czym prędzej. Mogłabym uciec wcześniej, złapać komputerek i zasiąść z nim, kawą i papierosem przy stylowym stoliczku raz jeszcze, w końcu i tak netu nie było, to co za różnica, ale szkopuł był taki, że właśnie zaczęła się burza. Powitałam ją z mieszanymi uczuciami, bo pewnie, że po dniu i nocy zaduchu, to sama radość, ale umniejszał ją fakt potrzeby wyjścia całkiem nieodległego, z całym tym majdanem, celem zwiedzania. Naprawdę nie chciałam przesiedzieć całego dnia w kawiarni czy Galerii Łódzkiej. Takie zwiedzanie już mam za sobą, byłam już ze trzy razy i choć nie mam nic do zarzucenia imprezom w Łodzi, to tym razem wybrałam się do niej nie tylko po nie. Nie po to wszak brałam taki pokaźny, heroiczny plecak, żeby z nim przesiedzieć przy jakimś stoliku. Pomijając to spotkanie, co to je miałam w samo południe.
Deszcz w międzyczasie ustał, oddając pole na nowo Wielkiej Lampie, a żar lał się z nieba, dorzucając w bonusie Opiego, który nie tylko udzielił mi kilku cennych wskazówek dotyczących miasta - nie wszystko zdążyłam zobaczyć, ale rozsmakowałam się w mieście na tyle, że wrócę z pewnością i to znowu na zwiedzanie. M.in. mi to Muzeum Kinematografii zostało - ale także... miał przy sobie Internet. Cały Internet w małej kieszeni, co pozwoliło mi zażegnać troski związane z deadlinem i otworzyło wrota zwiedzania. Wystarczyło się przebrać - ten deszcz i wizja burzy wymusiły na mnie bluzę z długim rękawem i kapturem, którą to z ogromną ulgą zrzuciłam z siebie w kawiarnianej łazience i wyprawiłam się w szeroki świat Piotrkowskiej. Plan się majaczył, ale nie zakładał żadnych środków transportu - wycieczka miała być piesza. Spalona słońcem, z opróżnionym już dawno napojem, dobiłam do Parku Źródliska, który nie wiem tak naprawdę jak blisko był miejsca mojego startu, ale przy tych warunkach pogodowych, przy tej wadze plecaka, zdawał się być odległym celem, z wielką ulgą osiągniętym. Park, jak to park, z urokliwą altanką i rzeszą kolorowych kwiatów, pośród których stał pomnik, przedstawiający dwóch tancerzy. Największym plusem parku była ochładzająca zieleń, naturalny prysznic w chlorofilu i pobliska fontanna czy inny zbiornik wodny. Stamtąd przeszłam się Fabryczną, dobiłam nareszcie do cywilizacji - Księży Młyn jest bardzo obiecujący, cały w zapachu kurzu i herbatników, acz na tamtą chwilę priorytety Maslowa dały o sobie znać i niemożebne nawet piękno przegrałoby z kretesem w walce z pierwszym lepszym kioskiem, oferującym cokolwiek do picia. Po wydryngoleniu całej Nestea za jednym przyssaniem się, przysiadłam na murku przy Kilińskiego, obok jakiegoś mechanika, celem zerknięcia w Sieć i poszukania sobie atrakcji. Było przeto bowiem dopiero przed szesnastą, spodziewałam się wycieczek do siódmej co najmniej, ale od śmierci przez wysuszenie na wiór uchronił mnie telefon, gwarantujący wikt, opierunek, szklankę zimnej wody i szalone życie nocne.
Szalone życie nocne ma to do siebie, że kompletnie nieistotne jest miejsce - rzecz w towarzystwie, dlatego spokojnie mogę je tu przemilczeć.
Napomknę jednak o drodze powrotnej, bo skoro już wychwaliłam Łódź, która, póki co, jawi mi się bajecznie i tym razem już z planem gry odwiedzę ją ponownie, z plecakiem i wygodnymi butami, to muszę też powiedzieć słowo o obiekcie lansu sezonu, czyli o Polskim Busie. Jest czerwony, piętrowy (30 centymetrów ponad chodnikami), ma wifi, jakby ktoś bardzo potrzebował - ja tak średnio, bo sobie przygotowałam odcinki Six Feet Under, więc ten net to był tak silnie w razie czego, przywodzi mi masę wspomnień związanych z podróżami do/z Hamburga, ma klimatyzację na świetnym poziomie, a wtedy za to oddałabym każdy inny wymieniony plus, bilety kupuje się banalnie, podobnie jest z odprawą przy wejściu - niepotrzebnie marnowałam karteczkę w kajecie Keep Calm.., bo wystarczyło pokazać maila w telefonie z numerem, jedzie krócej niż zapowiadają i jeśli jeszcze tylko będę miała okazję wybierać się do któregokolwiek z miast, jakie mają w ofercie, to bez zastanowienia biorę. Nie wiem, jak wygląda kwestia pożywienia czy toalet, gdyż relacja Łódź - Warszawa nie wymagała postojów ani ja nie wymagałam odwiedzin w łazience, ale jestem przekonana, że tam czar nie pryska.
So I did it. I realized that I'm losing it, so I just grab it. I chodzę od tego czasu fenomenalnie nakręcona i szczęśliwa. Oczywiście, poprzednia notka na to nie wskazuje, ale to tam, pff. Urok dziewczęcia, które jest wszystkim w tym samym momencie. Potrzebowałam ucieczki od tego wszystkiego, co tu, więc sobie ją zorganizowałam i jestem z tego powodu wielka. Nie dumna - szczęśliwa. Że zrobiłam, że pojechałam, że wróciłam, że wszystko się udało. Że to, co zdawałam się tracić, da się jeszcze uchwycić i że warte jest chwytania.
Dla współpracowników był to jeden dzień wolny, dla moich rodziców chwila - moment, z bonusową okazją do prezentacji szablonowej troski, choć doprawdy nie wiem o co, bo na ich miejscu to bym się martwiła nie o to, co się ze mną dzieje, gdy mnie nie ma, a o to, że nawet jak jestem, to mnie nie ma. Że siedzę cały dzień w pokoju albo w pracy, wynurzając się tylko do łazienki bądź po kawę, że żart sąsiadeczko jest brutalnie prawdziwy, bo zorganizowałam sobie życie w czterech ścianach pokoju i naprawdę z nimi żyję jak ze współlokatorami i to takimi, co nie lubimy na siebie wpadać w kuchni.
A dla mnie to była w pełni wykorzystana okazja do zapomnienia, że tak jest. I na nowo zapalona nadzieja, że może być inaczej. To jest ogrom.
A za miesiąc Iggy, Henry i Katowice.
Spodobało mi się, mogę tak co miesiąc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz