nie czuję się przy tym jakoś przesadnie dumna, wybrana, czy wielka, że to właśnie ze mną był najbliżej ze wszystkich osób, bo niewielu rzeczy byłam w sobie tak pewna, jak tego, że takich ludzi potrzebuję, więc naturalnym było, że potrafię docenić.
właśnie. naturalność. to ona była kluczem. byliśmy wolni, szczerzy, prawdziwi, nie było żadnych zasad. acz na próżno sobie wyobrażać, że reprezentowaliśmy szczeniacką anarchię z serii na złość mamie odmrożę sobie uszy, bo wiedzieliśmy, że z tych odmrożonych uszu nic dobrego nie wyniknie. my się po prostu nie zmuszaliśmy do niczego, niesubordynowane dzieciaki, które nie wadząc nikomu, sobie żyły. nie potrzebowaliśmy nikomu niczego udowadniać, dlatego nie odbywała się ta nasza wolność w sposób jakkolwiek widowiskowy. nie przychodziliśmy na wymuszonym luzie na zajęcia kwadrans po tym, jak się skończyły, by pokazać jacy to my nie jesteśmy ponad to. to prędzej wolność wyboru nas cechowała, że jeśli nie chcieliśmy iść na jakieś, to nie szliśmy. łamaliśmy tylko te zasady, które nas ograniczały, ale no jak nas ma ograniczać rozkład jazdy autobusów, godziny otwarcia sklepów, harmonogram zajęć czy ceny. jeśli były za wysokie - szukaliśmy tańszych, jeśli zajęcia jakoś nam kolidowały z planami - wybieraliśmy to, na czym nam bardziej zależy, jeśli sklepy były nieczynne - jechaliśmy dalej, świadomie spalając benzynę, na stację, a jeśli pieniądze, które miały na tę benzynę pójść, były dla nas istotniejsze, to wracaliśmy. nie kradliśmy, co najwyżej pożyczaliśmy bez wiedzy. oddając w ten sposób, w jaki wzięliśmy, czyli po cichu. raz nas złapali, to się złożyliśmy na spłatę. w końcu coś tam ryzykowaliśmy, biorąc, więc się liczyliśmy z taką sytuacją. nie byliśmy w sumie Dziećmi Rewolucji, nie potrzebowaliśmy widocznych skutków, raczej Dziećmi Wolności. to nie to samo.
piliśmy sangrię za euro i wino w kartonikach, jak nam się, z jakiejś wymyślonej okazji, zachciało takiego prawdziwego, w butelce, to mieliśmy przecież sklepik w szkole. kasę wrzucaliśmy albo chyłkiem, albo rano, gdy wytrzeźwieliśmy na tyle, by móc ją właściwie odliczyć. owszem, chodziliśmy w środku nocy oknem do sali, by grać, ale częściej zabieraliśmy instrumenty do pokoju, by nikomu nie wadzić. nie czyniliśmy nic, co nam niemiłe, bo po co? dla pustej satysfakcji, że komuś stanęliśmy na odcisk? nonsens.
rozmawialiśmy. bardzo dużo rozmawialiśmy, w każdym stanie. i nie tylko o naszych życiach, tak naprawdę na całe cztery miesiące, rozmowę o naszych sprawach osobistych, zostawionych w krajach życiach, rozmawialiśmy raz. bo i po co więcej? nic się od tych rozmów nie zmieniało, chyba, że był jakiś kłopot, to wtedy, coś do rozwiązania, ale młócić w kółko te same tematy? strata czasu. cennego, naszego czasu. kiedyś mu się, pamiętam, zepsuł samochód i miał Poważną Rozmowę z Ojcem. więc rozmawialiśmy o niej, bo wywołała na nim wrażenie i chciał rozmawiać. miał problem z czymś, co chciał z siebie wyrzucić. więc wyrzucił. ale ciągłe opowieści widziały nam się równie nudno. nie, że siebie wzajemnie nudziliśmy. ot - przed i po byłoby tak samo, lepiej iść, coś namalować, napisać, stworzyć, wyrazić, zobaczyć.
dużo oglądaliśmy. i tego, co było przygotowane do oglądania, jak muzea, koncerty, festyny, festiwale, zabytki, filmy, słuchaliśmy wykładów, jak i to, co po prostu było jak natura, budynki, życie, ulice, miasta. nie tam zabytkowe, gdzie tam, niekoniecznie. takie zwykłe. naturalne. prawdziwe.
trochę się chyba nas bali, że z czymś wyskoczymy, bo balansowaliśmy na granicach, gdyż nikt nie wiedział, że jakieś mamy, tyle, że wyznaczone przez siebie. były nimi kultura osobista, sumienie i wszystkie te wartości, z których musielibyśmy rozliczać się sami przed sobą.
graliśmy na nosie, różne ciekawe melodie, tym, którzy uważali nas za parę w typowo społecznym znaczeniu. niektórym to pewnie do dziś bym nie wbiła do głowy, że ze sobą nie spaliśmy w sensie seksualnym. zresztą niespecjalnie się starałam koniecznie wyjaśniać, powiedziałam raz, jak nie wierzą, to nie nasz problem. spaliśmy w jednym łóżku, na jednym materacu raczej, a że nieubrani kompletnie, to na boga - nie sypia się w ubraniach. tak, moja miła, wiem, że ma tatuaż na łopatce. nie trzeba było się z nim pieprzyć, żeby to wiedzieć. zrobił go na osiemnaste urodziny, znajomi się złożyli.
nigdy nie braliśmy się za rozmowy o sobie wzajemnie, o tym, co to jest - czy przyjaźń, czy rodzeństwo, czy może coś wisi. to wszystko widoczne było w gestach. że rano, gdy któregoś nie było, to się szukaliśmy, czasem, jeśli jeszcze nie wytrzeźwieliśmy do końca, to nawołując. dbaliśmy o siebie wzajemnie, nosiliśmy sobie posiłki, napoje podwójnie, lekarstwa, gdy jedno zaniemogło, robiliśmy po dwa papierosy, z automatu, dzieliliśmy swetry, koce i siedzenia, jeśli było za mało. gdyby donosili nam tam gazety codzienne, to wydzielalibyśmy sobie odpowiednie sekcje.
sytuacje, w których było widać jakąkolwiek zależność, były trzy. gdy poleciałam po niego w trakcie jej urodzin, znajdując go przy winie i opieprzając regularnie, że skoro już zaczął, narobił nadziei, to niech ruszy tyłek i tam będzie. nic to, że wróciliśmy z nich, z tych urodzin, razem i tak. ale był.
druga miała miejsce tego samego wieczora zresztą, gdy obiecał mi w piwnicy, na papierosie, że jej nie skrzywdzi. obiecał to mi, nie jej. jakby to wobec mnie miał być w porządku.
i trzecia, wieczór przed odjazdem, gdy przyszła jego ówczesna hm, ona chyba myśli, że dziewczyna z koleżankami. miała z nim wracać, więc ok, przyznaję się bez bicia, jak poprosił, żebym im przyniosła głośniki, to przyniosłam, a jakże, tak nimi pieprznęłam o biurko, że szklanki podskoczyły. tak, byłam zła. byłam raczej rozgoryczona, że tu zaraz się mamy rozstać na prawdopodobnie zawsze, jak widać - miałam rację - a on marnuje ten czas. to nie była zazdrość, gdyby mieli wracać oddzielnie z tą panienką, to luz, pewnie nawet bym dołączyła, ale no cholera, ona go miała mieć potem cały boży dzień. co mu się nie podobało, mówił mi, że się wprosiła, ale jednak.
nie zdążyłam mieć wyrzutów sumienia za ten szczeniacki wyskok z głośnikami. nie zdążyłam bowiem dopić wina, wypalić dwóch papierosów, a wyprosił je i siedzieliśmy razem do rana. z tym całym Shaggy'm. rozumiał. wiedział. i chciał.
wstałam kilka godzin później, gdy się golili. z kolegą. z kuchni nadal leciał ten Shaggy, oh Carolina na loopie, on pogwizdywał w łazience, zaczęli pakować rzeczy do samochodu. uścisnęliśmy się na pożegnanie i pojechali. cały dzień potem chodziłam jak zbity pies, bo miejsca były już puste, ale odtąd nie mamy kontaktu. i wbrew pozorom - to dobrze. zamknięta historia. wiem, co u niego, bo ten cały Facebook, radzi sobie, organizuje swoje wystawy i wrzuca zdjęcia swoich prac. zamknięty rozdział, zanim zdążył się zepsuć.
i tylko jedno mi po nim zostało, poza rysunkiem, który mi zadedykował i ładowarką, którą zostawił w pokoju. świadomość, że istniał, że są gdzieś tacy ludzie, że da się być takim i nie siedzieć za kratkami czy w grobie. pewnie gdyby nie on, to bym nie szukała i nie oczekiwała, że jeszcze tacy się znajdą. a tak to mam przewalone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz