to nawet nie chodzi o to, że mi żal, bo zniknęli. w świetle wiedzy pozyskanej po faktach, bądź podsumowaniu informacji zdobytych w trakcie, to nie żal wcale. w końcu nie ma czego żałować, skoro okazało się, co się okazało, albo oni okazali się, jacy się okazali. to jest raczej wrażenie kompletnej dezorientacji. nie tylko z pytaniem ale jak to - pytanie jest rozbudowane o ale jak to w takim razie trzeba zrobić, żeby się udało.
bo to nie jest też tak, że reprezentowali konkretny typ, byli podobni i dlatego - ba, byli kompletnie niepodobni. różne charaktery, różne oczekiwania, bardzo różne osobowości, do każdego trzeba było przykładać inny szablon, na specjalne miary szyty, skrupulatnie dokładałam kolejne ogniwa, a mimo to się nie udało.
żeby było zabawniej, albo bardziej po mojemu, czyli wszystko na raz - ja nie wiem, czy tydzień minął cały między. z jednym chwilę dłużej, bo oczywiście się porwałam ratować, wyciągać rękę do zgody, którą nie ja przecież zburzyłam, ale myślałam, że tak właśnie trzeba. wyciągnąć rękę, wziąć na siebie, bez patrzenia, połknąć dumę, iść i zażegnywać. w efekcie pożegnałam.
i można by pewnie butnie tupnąć, że słuchaj, mała, to nie Twoja wina, to oni są jacyś tacy nie tacy jak trzeba, ale no litości. zbiegi okoliczności, przypadki, pechy... coś za dużo tu tego wokół. podejrzanie za dużo.
ja się nie martwię, że nie mam przyjaciół, nie nawykłam. ja się martwię, że ich straciłam. w sensie - że wyglądało, jakbym ich miała, na tyle te pozory dobrze się miały, że aż dałam radę ich stracić. albo raczej nadal nigdy nie mieć.
kolejną zabawną okolicznością jest fakt, że się nie prosiłam. pierwsza. ale potem już grałam uczciwie - byłam, słuchałam, wspierałam, reagowałam. tak się robi, prawda? na tym to polega? tego oczekują? to dostawali. mimo wszystko i zawsze. także gdzie coś poszło nie tak, co ze mną jest w tym nie tak i, najważniejsze, jak się nie obawiać, przy takiej ślicznej frekwencji - tydzień, siedem dni, bach i bach, po latach - że kolejne coś rypnie. im później tym gorzej, bo więcej do stracenia. i właśnie tej straty zaczynam się bać. jak i tego, że ze strachu sama doprowadzę do końca, tak na wszelki wypadek. i better kill you before you kill me, i look good in black.
i właściwie to tyle. te siedem dni mnie sparaliżowało. bo nie oni pierwsi. no ale siedem dni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz