21.09.2011

fake plastic candles

w tym całym fantastycznym wrześniu zapomniałam o jednym. albo na nim oparłam cały ten fantastyczny plan? już nie wiem sama. to nie jest tak, że przywiązuję jakąś niezwykłą wagę do swoich urodzin, wszak już przecież w tej notce dałam wyraźnie do zrozumienia, że nie, ale do cudzych owszem. pierwsza po dwunastej.
po prostu myślałam, wyrażałam jakże śmiałą i bezczelną nadzieję, że skoro już na co dzień mało kto się interesuje, no to choć ten raz w roku... mało kto, bo nie mówię, że nikt, absolutnie, pośród tych bzdur na ścianie w portalu i telefonów od Babci, prawda, nawet od bratanków, dostrzegłam co ważniejsze, ale to jeszcze nie to.

sześć róż więdnących mi właśnie na biurku, od Tatusia, brzmi bardzo ładnie i miło, tyle, że ja nie lubię kwiatów, co już wielokrotnie i w wielu miejscach... jemu też. dziwił mi się, ale mógł to uszanować, wziąć pod uwagę, nie dawać mi ich, dowodząc, że niewiele się różni od tych, którzy nie rozmawiając ze mną od czasu powrotu z Niemiec - w których się nawet nie lubiłyśmy, tak, o Laurze mówię - życzą mi jak najlepiej. sprawa się oczywiście ma dwojako, bo, jak kiedyś przeczytałam w jakimś arcie o facebookowych urodzinach - z jednej strony się chce rzygać na widok tych życzonek, do których się ktoś poczuł zobowiązany bo baloniki przy nazwisku, a z drugiej och, jakież by to było przykre - nie zastać tam żadnych. zwłaszcza, gdy, tak jak ja, wie się, iż część jest szczera i nie tylko tam wyrażana.
bo ja bym nie chciała zostać źle zrozumiana, że ja taka niewdzięczna, absolutnie, wręcz przeciwnie - bardzo jestem wdzięczna za sobotnią imprezę Sami-Wiedzą-Komu, mimo, że już później miałam wątpliwości co do biegu zdarzeń, ale to tylko potwierdza, jak była dobra - z byle kim sobie nie pozwalam, do tego trzeba zaufania, ej.
mówię o tym, że nie tylko na tej siódemce się kończyło, a? i że prawdziwy test przyszedł w poniedziałek. właściwie to nie miał być żaden test, jakoś tak głupio, naiwnie i bez cienia samozachowawczości uznałam, że będzie zdany. a tu, tak jak mówiłam Ani vel Oku, pod tymi wszystkimi zalewami życzeń w Sieci i pośród tych długich przerw między jednym telefonem a drugim, najbardziej dotkliwa była liczna nieobecność. i tak, wiem, to bardzo niegrzeczne się tak domagać, mieć żal wprost, miast kurtuazyjnie odpowiadać z doklejonym rumieńcem, że nic się nie stało, no ale sorry - się stało. inaczej już w ogóle straciłabym granicę oceny.

kiedyś tak miałam, że nie komentowałam, nie domagałam się, rozumiałam - bez kursywy, naprawdę sobie tłumaczyłam - akceptowałam a z czasem nawet przestałam zauważać. i się zemściło najwyraźniej, więc teraz zauważam. mówiłam też Ani, że ja nie mówię o ludziach, którzy mnie na co dzień otaczają, mamy stały kontakt i ja się wielce czuję dotknięta, że akurat tego dnia, prawda, nie, nie. ja mówię o tych, którzy nawet wtedy. więc heloł, world, to jest przykre. nie irytujące, nie wkurzające, nie zemstogenne, nic z tych rzeczy, a szkoda. jak niegdyś pisałam na twitterze - mam do perfekcji wyrobione reakcje na złość, wściekłość, wkurwienie, irytację a kompletnie raczkujące na chwile, kiedy jest mi najzwyczajniej w świecie przykro. so was it. potęgowane moim tzw. drugim mózgiem, który wtedy obserwował ten pierwszy i sam ten obrazek go strasznie trapił. bo było jak w najżałośniejszych filmach ever, kiedy bohaterka siada sama przed tortem, zapala świeczki, może nawet stawia lustro i życzy sobie happy birthday. to dobrze, że nie mieszkam w Stanach, jeszcze by mi wpoili to naiwne nobody should be alone on Christmas.

i to chyba tyle. mogę spokojnie się zabierać za opowiadanie o najlepszym prezencie na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz