26.07.2011

Parrot.

Nie mam przesadnie dramatycznego podejścia do swojego życia. Raczej adekwatne do atmosfery, w jakim je dostałam – przypadkiem, fartem - tak, słyszałam, 9%, 9%! - więc i niespecjalnie jestem przywiązana. To jest jak taka papużka, co nie wiadomo, na jasną cholerę otrzymana, ale skoro już jest, to przecież nie wywalę na bruk. Zwłaszcza, że trochę się już nad nią napracowałam – w sposób podstawowy oswoiłam, nauczyłam kilku słówek, tak, że się nieraz dogadujemy, przez większość czasu jednak nie, skrzeczące to to, burzy mój spokój i choć wiem, że to fizycznie i niefizycznie niemożliwe, to naprawdę czuję, jakby to był oddzielny byt, z którym mam co jakiś tylko czas kontakt. I pewne zobowiązania względem. Papużkę trzeba przecież karmić, sprzątać w klatce, czasem coś do niej powiedzieć, ale nie za bardzo, bo się rozgada i patrz: skrzeczący burzyciel spokoju.

W ogóle, co bardzo pasuje do zarysowanej tu sytuacji, ja się papug boję. Od pewnego incydentu, kiedy to nie kto inny, jak papużka, żółto-niebieska zresztą, przepikowała pół mieszkania, lecąc mi wprost na twarz, by w ostatnim momencie osiąść piętro niżej i skubać jakieś tam koralki, w które wtedy byłam obleczona. Od tego czasu szlaban na papużki, a już zwłaszcza poza klatką. Gołębi też się boję. Po Ptakach Hitchcocka, gdy tydzień po emisji trafiłam na krakowski rynek i mnie tłum obsiadł. Nie miały pewno złych zamiarów, w końcu sama kupiłam te jakieś ziarenka, ale ja i moja brutalna wyobraźnia dopisałyśmy ciąg dalszy. One wydziobywały mi z dłoni i swetra ziarenka, a ja widziałam jak mnie krwiście przerabiają na masakryczną konewkę. Względnie durszlak. No, i tak to – te dwa traumatyczne wydarzenia sprawiły, że tam kij z pająkami, ujdą od biedy, ale tych dwóch gatunków ptaków się boję, jak głupia.

Owszem, papużka ma momenty. Dziś na przykład, jak wspominałam, jechaliśmy po Mamę, a że ta rezydowała u brata mego, w Centrum, to wylądowałam w tej pijalni czekolady Wedla. Rzecz nie w lansie, a w smaku. Cynamonowa czekolada, którą zapijałam równie czekoladowy tort. By następnie udać się na zwiady do księgarni językowej, gdzie omal nie zaopatrzyłam się w Listen to This, co nie byłoby pewnie takie złe, gdyby nie fakt, że od pewnego czasu przynależę do grupy, dla której słowa koniec miesiąca na poły mrozi, na poły napawa nadzieją rychłego payday. Póki jednak ów payday nie nadszedł, to z żalem porzuciłam opasłe tomisko, na rzecz chudszej, acz niemniej – a może i bardziej, zważywszy na stan piszącej – interesującej książki Girl, Interrupted. Brzmi bardzo znajomo, bo to książka na kanwie której powstała Przerwana Lekcja Muzyki, którą szczerze hołubię i mimo swej pamięci doskonałej, pozwalającej zapisać się obrazowi w mej pamięci niemal co do słowa, to odświeżam co jakiś czas. Bardzo słuszny zakup, już pierwsze wersy i akapity mówią mi, że jestem w domu.

Papużka ma też mankamenty, np. nigdy tak jak dziś nie czułam się złapana w pułapkę. Klatkę. A może zawsze w niej byłam i dlatego tak krzyczę o wolności, bo jej nie miałam? Klatka zobowiązań, oczekiwań, interpretacji, zdań, które wypowiadałam najprościej jak umiałam, ale trafiałam na tych, którzy mówią w niemoim języku i wedle tegoż mnie rozumieją? Przekładają na swój i wychodzi kompletnie nie tak, jak miałam w zamiarze?

Dlatego teraz, gdy już wiem, że jest czymś, co dostałam, choć nigdy nie chciałam mieć, nie prosiłam się o i nie wypuszczam, bo za dużo pracy w nią włożyłam, to jest łatwiej. Poczekam, aż sama odfrunie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz