Nie było notki świątecznej.
Nie było też notki noworocznej.
Nie powstały w myśl niepisanej i nienarzuconej zasady,
której mimo wszystko twardo udaje mi się trzymać, że nie piszę wtedy, kiedy
dzieje się dobrze. Lub po prostu – nie dzieje się źle. Nie piszę głównie
dlatego, że dobrze w moim przypadku
oznacza jakieś zajęcie, nieistotne czy ciała czy jedynie – aż! – głowy; po
prostu nie mam czasu ani powodu do długich, zajmujących refleksji, na ogół też
wyniszczających i wtedy najlepiej dać im upust, żeby sobie gdzieś poszły.
Tym tropem idąc nie powinna powstać i ta notka, ale chyba
najzwyczajniej w świecie pozazdrościłam autorkom i autorom tekstów, które
czytuję i też tak chciałam. Dać ślad,
że i u mnie się dzieje. Bo dzieje, tyle, że dobrze.
Nie jestem zwichrowaną fanką astrologii czy numerologii, od
lat już nie obchodzi mnie czy jestem 5w4 czy 3w1 – kiedyś interesowało na
podobnej zasadzie, jak interesowało czy nie mam jakiegoś psychicznego
zaburzenia; czytywałam to sobie w młodzieńczej potrzebie klasyfikacji siebie
samej, wypisanego czarno na białym kompletu moich cech, na poły dlatego, że to
jest takie fascynujące, jak i – pewnie głównie – dlatego, że niespecjalnie
miałam pole do legitymowania się cechami charakteru i się pokrzepiałam, że
jakiś jednak jest, tylko no jeszcze nie teraz – horoskop w Fakcie czytam czekając na zagotowanie się wody do kolejnej kawy a
znaki zodiaku traktuję bardzo umownie. A, i mimo kilkakrotnych prób ustaleń
tego przez moją Siostrę, nie mam zielonego pojęcia, jaki jest mój ascendent.
Zupełnie inaczej ma się moje uwielbienie dla cyfr i liczb jako
takich, czyli już słynne wyłapywanie kompletów bądź sensownych ciągów, przede
wszystkim uwydatnia się to w przypadku godzin i dat: 11:11, 22:22, 15:15 lub
12:34. Z wielką frajdą patrzyłam też na 20.12.2012. I tak dalej, i dalej…
Bardzo możliwe, niemal pewne, sama sobie nawet przypominam,
że tak było, iż wspominałam tu kilkakrotnie o swoim sympatyzowaniu z cyfrą „5”,
chociażby przy okazji okolicznościowych notek urodzinowych, gdy szczególną
uwagą obdarzałam te, będące owej 5tki wielokrotnością (po ludzku: 15, 20, 25 i
że, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników, zacieram ręce na 30). Dlatego
też nie inny jak 2015 powitałam z
radością a jej odłamkami okraszam każdy kolejny jego dzień – jezus maria,
brzmię jak Beata Pawlikowska; no chodzi o to, że codziennie to „2015” widzę,
tak? To jakby, nie wiem, codziennie był 20.10.2010.
Święta spędziłam przemiłe, naprawdę. Oczywiście i rzecz jasna,
poza domem, jest to warunek podstawowy dla tego, by były inne niż beznadziejne.
Nie potwierdziły się moje lekkie obawy, czy zjazd absolutnie całej rodziny – w trakcie
okazało się nawet, że była bardziej cała
niż pierwotnie przewidywano – nie okaże się przypadkiem totalną katastrofą,
znaną z różnych, mniej lub bardziej śmiesznych filmów.
Nie okazał się, spędziłam niemal wzorcowy prawie-tydzień w towarzystwie
głównie mojej hiszpańskiej kuzynki i jej chłopaka. Było tego, rzecz jasna, o
wiele więcej, jednak podobieństwo wiekowe jak i narodzona we wczesno młodzieńczym
wieku więź zagwarantowały nam czas w trio. Nie rozpisując się jednak za bardzo –
haha, haha, dobre! – finał był taki, że wróciłam do Warszawy chora. I to chora
tak dramatycznie, że stary rok pożegnałam w stylu gorszym niż zdarza mi się
żegnać neutralne doby – 1:30? W jednej ręce szampan, w drugiej nieodzowna
chusteczka, w tle powtórki Grey’s Anatomy,
starość, chorość i do piachu. Lub pod kołdrę.
Po tygodniu, tak mniej więcej, doszłam do siebie i pierwsze,
co zrobiłam, to wyszłam. W gości, na odległe peryferie, celem zacieśniania
relacji towarzyskich. Niby nic, klasyk cudzy, ale ja ani nie jestem fanką
wychodzenia – na długie dystanse to już całkiem – ani życie towarzyskie nie
jest a przynajmniej do tej pory nie było, moją domeną. Mało tego, tydzień
później wyszłam znowu, w to samo niby miejsce, ale do większego towarzystwa. Już
wtedy wyrobiłam mój naturalny limit co najmniej kwartalny.
Założyłam sobie bowiem, że skoro już każdy dzień zaczyna mi
się miło, no bo ta piątka, to czemu by nie pociągnąć wesołej od Świąt passy. I wychodzić
i żyć i odkrywać.
I słuchać.
To może się wydać kompletnie bez znaczenia, całkiem zabawne
i to nie pozytywnie zabawne a zwyczajnie śmieszne, ale w myśl hasła If you want to know how I feel, check my
Last.fm profile – jeśli nie widzisz na nim nic, to albo się wtyczka zepsuła
albo jest bardzo, bardzo źle. Wziąwszy pod uwagę, że staram się jednak
pilnować, czy działa oraz instalować ją gdzie da się – dłuższy zastój oznacza
totalną ruinę. Taką całkiem, całkiem, gruz, piach i błoto, jeśli nie słucham
niczego to prawdopodobnie trwam w otępieniu, niemalże katatonii, systemie
podobnym robotom i manekinom, oddycham, ale i tylko. Nie mam doła, nie jestem w nastroju
refleksyjnym, jestem w nastroju Nic. No, i podług statystyk z rzeczonego
serwisu, utrzymywało się to przez dwa ostatnie lata minimum, z jakimiś
przebłyskami, choć jak patrzę to umiarkowanie wesołe były jak były.
Dlatego też jak już wróciłam taka cała odnowiona po Świętach,
chorobach, spotkaniach towarzyskich, to się rzuciłam do tych muzykodawców jak
do wodopoju. Łaknęłam nowych, wracałam do starych, cały dzień, cały czas,
pisząc, jedząc, siedząc, napełniałam się od nowa tym wspaniałym, ulubionym przecież
światem, gratulując sobie i dziękując bogu, że wróciło. Bardzo, bardzo, bardzo
nie jestem skłonna do opowiadania komukolwiek o emocjach własnych, tym, którym
zdarzyło się, w przypływie mojej słabości, o nich słuchać głupio mi w oczy
spojrzeć, ja mam swój wentyl w muzyce. Ona mi emocje daje, ja w nią wplątuję
swoje, żeby się rozeszły z dźwiękiem. Dlatego nie muszę chyba mówić, że uczucie
było – i jest – jakby ktoś butelkę odetkał. Ulga, ogromna ulga, a co za tym
idzie – niezaprzątnięta głowa, więc spokój. Och, stęskniłam się jak jasny
gwint.
Jednym z takich postanowień, chyba już nie noworocznych
tylko wykombinowanych na fali poprawiania jakości życia w roku z piątką na
końcu, było przywrócenie porządku mojej doby. Tj. żeby się już nie zaczynała
koło siedemnastej, by o szóstej nad ranem – bywało, że i dziesiątej – się skończyć,
tylko tak bardziej po ludzku, dla ludzi. Bo z tą siedemnastą to jest taki
szkopuł, że życie normalnych ludzi się wtedy chyli ku końcowi, niby trochę czasu
z nimi pospędzasz, ale tak na zasadzie oni
padają już, ja się dopiero rozkręcam a następnie idą spać a ja zostaję na
placu boju, z jakimiś niedobitkami, które albo są zajęte albo w nastroju
dramatycznym (bo nie sypia się na ogół przez problemy, wiem coś o tym). I na
swój sposób kółko się napędzało, bo jak już rozmawiać z nimi, to o tych
problemach, a jak się rozmawia głównie o problemach, to się pamięta wszystkie
swoje, nawet te już niebyłe, to wracają nawet na zasadzie wspomnienia i własny
dramat uszyty. No a miało być wreszcie inaczej.
Miało być wreszcie tak, że jak już cudem zdołałam sobie
przetłumaczyć, że należy się tak naprawdę przejmować tylko swoją działką, bez
brania odpowiedzialności za całą ludzkość – jakby nawet ograniczyć tę ludzkość do własnego podwórka, to jest
tego sporo i cholera, większość o takim kalibrze, że się tylko powiesić a
przynajmniej w znacznym stopniu osiwieć – że chyba już naprawdę otaczają mnie
ludzie dorośli a za dorosłością winna iść w parze odpowiedzialność za swoje
życie, to należy tę kiełkującą wiedzę podlewać właśnie m.in. wczesnym
chodzeniem spać, co nada mi coraz zdrowszą, bardziej obiektywną perspektywę.
Miałam pociągnąć nitkę udzielania się towarzyskiego, o co
jest cholernie trudno, gdy impreza zaczyna się o dziewiętnastej a ja wstaję o
dwudziestej, kwitując sprawę e, to
właściwie nie ma po co iść. Już dziękuję, już się wystarczająco nie-nachodziłam,
rozsmakowałam się już w gnuśnym życiu depresyjnym aż nadto, bokiem mi zaczęło
wychodzić – i nie tylko tamtędy.
Udało mi się to wycyrklować do przedziału 2-9, czyli tak w
miarę. Do czasu.
Jeszcze do tego dodajmy, że w styczniu ruszyła, tak po
miesięcznej albo trochę ponad przerwie, przygoda z odzieżą damską, ze
szczególnym uwzględnieniem tej wątpliwie kompletnej.
Czyli już w ogóle pełen wartki kombajn – pobudka o
dziewiątej, kawa na pozyskanie świadomości, zrobienie drugiej, nastawienie
jakiejś płyty i, jak to kolokwialnie i szalenie autoironicznie, bo w końcu sama
sobie dogryzam, do gaci. W międzyczasie
płyty się zmieniają, gacie zastępują biustonosze, po komplecie sztuk pięciu
wysyłka, nacięcie na łóżku i od nowa. Plus niezobowiązujące pogawędki z
internetową bracią. Wieczorem serial, czas spędzony z rodziną, później znów
płyta/gacie/wysyłka, szalone, optymistyczne oraz znormalizowane życie, które
dla mnie coraz mniej już, ale jednak, ma posmak nowości. Pucuś glancuś. Do czasu.
I wychodzić i żyć i odkrywać.
I czytać.
Pisałam o tym w październiku, tak? Pisałam, pamiętam. O moim
wielkim odkryciu ebooków, jak również o tym, jak bardzo nie miałam szans
korzystać z nich wcześniej, nie z uwagi na finanse, nie z uwagi na brak
dostępu, z uwagi na brak siły wyłuskania z siebie dostatecznej porcji uwagi, by
móc się zmierzyć z książką. Zresztą, co ja mam mówić, skoro słuchać niczego nie
byłam w stanie, to co dopiero czytać. Jednak u mnie zawsze muzyka najpierw,
więc jeśli z nią nie mam łączności, to co mówić o książce. Tak, katastrofa. Tak,
zapewniam, że jest i było mi z tym osiemset razy gorzej niż ktoś może o mnie
teraz myśleć. I zupełnie podobnie jak z muzyką, wartko po odkorkowaniu
popłynęło. Aż chyba trochę nadto.
Od początku lutego trzy i pół książki, przy czym nie mówimy
o jakichś broszurkach, tylko regularnych książkach tak o. Jak w ciągu. Pewnie się
to bierze z tego opisywanego w październiku również kompleksu – że głupia,
ignorantka, więc trzeba te poważne luki zapełnić, czym prędzej, nie do żadnych
wyzwań wysyp sobie wiadro książek na
głowę, tylko niemal namacalny głód ludzi, historii, zdań wielokrotnie
złożonych, jakichś całości po internetowym festiwalu komunikacji instant. Nie,
żeby on był jakiś zły, ale naprawdę dobrze jest przestać stanowić betonową
postać od której wszystko się odbija.
No tyle, że szlag trafił moje usystematyzowane życie dobowe,
bo jak już nad tą książką zasiądę, to dopiero świt mi za oknem sugeruje, że
wypadałoby jednak. Nie wiem, jak to dalej będzie, może po pierwszej fali
fascynacji się ogarnę.
Nie wiem czy, nie wiem jak, nie wiem po co i czy się uda mi
pisać cokolwiek tu o kolejnych tytułach, może tak i nabierze to jakiegoś
kształtu cyklu, może nie i zostaną szybkie postrefleksje na Goodreads, choć
czasem na pewno będzie za mało miejsca, bo już udało mi się wyłuskać jeden
tytuł, który się nie da zamknąć w paru zdaniach, ale też wtedy musiałabym
zacisnąć oczy i jednak ujawnić te nieznane mi do tej pory pozycje a aż tak
dobrze to jeszcze chyba nie jest. Nic, jak
kocha to poczeka, jak ważna to zostanie we mnie odpowiednio długo, bym się
mogła przemóc i przyznać, przy okazji komentarza.
Jedyne, czego się już chyba naprawdę nigdy nie nauczę, to
jednoczesne czytanie i słuchanie, bo, niczym wielki amator zen, a wiem coś o
tym, bo lata temu byłam na takim kompletnie odjechanym spędzie amatorów zen,
jednym co prawda, ale wystarczyło, jak czytam to czytam, jak słucham to
słucham, na 100% a na pewno na więcej niż 50, więc by się to musiało odbywać
jedno kosztem drugiego, co sens ma wątpliwy.
Dlatego jak słucham, to na ogół piszę te różne cuda do
rozsyłania po świecie. Jak czytam, to jedynie co rozdział robię przerwę na
cokolwiek innego.
Chociażby na wizyty w Internecie, gdyż jak już pisałam, w
osławionym październiku, czytam z komputera, no, laptopa. Nie przeszkadza mi to
nijak w płynności czytania, śmiało ciurem lecę siedem godzin rzędem, dziękuję za
troskę. Przynajmniej jak już idę spać, to idę naprawdę, bo muszę to całe centrum
nawigacji wyłączyć, więc w sumie mi to wychodzi na zdrowie – o ile w ogóle
można mówić w tych kategoriach w odniesieniu do mojej skromnej osoby.
Jeśli chodzi zaś o słuchanie, to nie ma absolutnie powodu do
obaw, wszak wiadomości z ostatniej chwili są takie, że najwyraźniej będę
prowadziła coś na wzór modowego bloga (tak, tu można się szczerze śmiać, no
offence taken, bo mi samej w głowie chichocze na samo skojarzenie), nie celem
zdobywania popularności a celem zdobywania środków finansowych, więc będę dużo
pisać. A do tego dużo słuchać.
Teoretycznie do pełni tego mojego kulturalnego szczęścia
dopisać należałoby filmy, ale chwilowo doszło do sytuacji, w której czytam
książkę na podstawie której nakręcono dość głośny w zeszłym roku film i chyba
na razie wybiorę tę metodę.
I tak się to wszystko ma na teraz.
Jest dobrze, coraz lepiej, czasem zaskakująco, jest pełniej
i właściwiej. A nade wszystko – spokojnie.
Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz