12.02.2015

"5."

Nie było notki świątecznej.
Nie było też notki noworocznej.
Nie powstały w myśl niepisanej i nienarzuconej zasady, której mimo wszystko twardo udaje mi się trzymać, że nie piszę wtedy, kiedy dzieje się dobrze. Lub po prostu – nie dzieje się źle. Nie piszę głównie dlatego, że dobrze w moim przypadku oznacza jakieś zajęcie, nieistotne czy ciała czy jedynie – aż! – głowy; po prostu nie mam czasu ani powodu do długich, zajmujących refleksji, na ogół też wyniszczających i wtedy najlepiej dać im upust, żeby sobie gdzieś poszły.
Tym tropem idąc nie powinna powstać i ta notka, ale chyba najzwyczajniej w świecie pozazdrościłam autorkom i autorom tekstów, które czytuję i też tak chciałam. Dać ślad, że i u mnie się dzieje. Bo dzieje, tyle, że dobrze.

Nie jestem zwichrowaną fanką astrologii czy numerologii, od lat już nie obchodzi mnie czy jestem 5w4 czy 3w1 – kiedyś interesowało na podobnej zasadzie, jak interesowało czy nie mam jakiegoś psychicznego zaburzenia; czytywałam to sobie w młodzieńczej potrzebie klasyfikacji siebie samej, wypisanego czarno na białym kompletu moich cech, na poły dlatego, że to jest takie fascynujące, jak i – pewnie głównie – dlatego, że niespecjalnie miałam pole do legitymowania się cechami charakteru i się pokrzepiałam, że jakiś jednak jest, tylko no jeszcze nie teraz – horoskop w Fakcie czytam czekając na zagotowanie się wody do kolejnej kawy a znaki zodiaku traktuję bardzo umownie. A, i mimo kilkakrotnych prób ustaleń tego przez moją Siostrę, nie mam zielonego pojęcia, jaki jest mój ascendent.
Zupełnie inaczej ma się moje uwielbienie dla cyfr i liczb jako takich, czyli już słynne wyłapywanie kompletów bądź sensownych ciągów, przede wszystkim uwydatnia się to w przypadku godzin i dat: 11:11, 22:22, 15:15 lub 12:34. Z wielką frajdą patrzyłam też na 20.12.2012. I tak dalej, i dalej…
Bardzo możliwe, niemal pewne, sama sobie nawet przypominam, że tak było, iż wspominałam tu kilkakrotnie o swoim sympatyzowaniu z cyfrą „5”, chociażby przy okazji okolicznościowych notek urodzinowych, gdy szczególną uwagą obdarzałam te, będące owej 5tki wielokrotnością (po ludzku: 15, 20, 25 i że, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników, zacieram ręce na 30). Dlatego też nie inny jak 2015 powitałam z radością a jej odłamkami okraszam każdy kolejny jego dzień – jezus maria, brzmię jak Beata Pawlikowska; no chodzi o to, że codziennie to „2015” widzę, tak? To jakby, nie wiem, codziennie był 20.10.2010.

Święta spędziłam przemiłe, naprawdę. Oczywiście i rzecz jasna, poza domem, jest to warunek podstawowy dla tego, by były inne niż beznadziejne. Nie potwierdziły się moje lekkie obawy, czy zjazd absolutnie całej rodziny – w trakcie okazało się nawet, że była bardziej cała niż pierwotnie przewidywano – nie okaże się przypadkiem totalną katastrofą, znaną z różnych, mniej lub bardziej śmiesznych filmów.
Nie okazał się, spędziłam niemal wzorcowy prawie-tydzień w towarzystwie głównie mojej hiszpańskiej kuzynki i jej chłopaka. Było tego, rzecz jasna, o wiele więcej, jednak podobieństwo wiekowe jak i narodzona we wczesno młodzieńczym wieku więź zagwarantowały nam czas w trio. Nie rozpisując się jednak za bardzo – haha, haha, dobre! – finał był taki, że wróciłam do Warszawy chora. I to chora tak dramatycznie, że stary rok pożegnałam w stylu gorszym niż zdarza mi się żegnać neutralne doby – 1:30? W jednej ręce szampan, w drugiej nieodzowna chusteczka, w tle powtórki Grey’s Anatomy, starość, chorość i do piachu. Lub pod kołdrę.

Po tygodniu, tak mniej więcej, doszłam do siebie i pierwsze, co zrobiłam, to wyszłam. W gości, na odległe peryferie, celem zacieśniania relacji towarzyskich. Niby nic, klasyk cudzy, ale ja ani nie jestem fanką wychodzenia – na długie dystanse to już całkiem – ani życie towarzyskie nie jest a przynajmniej do tej pory nie było, moją domeną. Mało tego, tydzień później wyszłam znowu, w to samo niby miejsce, ale do większego towarzystwa. Już wtedy wyrobiłam mój naturalny limit co najmniej kwartalny.
Założyłam sobie bowiem, że skoro już każdy dzień zaczyna mi się miło, no bo ta piątka, to czemu by nie pociągnąć wesołej od Świąt passy. I wychodzić i żyć i odkrywać.

I słuchać.

To może się wydać kompletnie bez znaczenia, całkiem zabawne i to nie pozytywnie zabawne a zwyczajnie śmieszne, ale w myśl hasła If you want to know how I feel, check my Last.fm profile – jeśli nie widzisz na nim nic, to albo się wtyczka zepsuła albo jest bardzo, bardzo źle. Wziąwszy pod uwagę, że staram się jednak pilnować, czy działa oraz instalować ją gdzie da się – dłuższy zastój oznacza totalną ruinę. Taką całkiem, całkiem, gruz, piach i błoto, jeśli nie słucham niczego to prawdopodobnie trwam w otępieniu, niemalże katatonii, systemie podobnym robotom i manekinom, oddycham, ale i tylko. Nie mam doła, nie jestem w nastroju refleksyjnym, jestem w nastroju Nic. No, i podług statystyk z rzeczonego serwisu, utrzymywało się to przez dwa ostatnie lata minimum, z jakimiś przebłyskami, choć jak patrzę to umiarkowanie wesołe były jak były.
Dlatego też jak już wróciłam taka cała odnowiona po Świętach, chorobach, spotkaniach towarzyskich, to się rzuciłam do tych muzykodawców jak do wodopoju. Łaknęłam nowych, wracałam do starych, cały dzień, cały czas, pisząc, jedząc, siedząc, napełniałam się od nowa tym wspaniałym, ulubionym przecież światem, gratulując sobie i dziękując bogu, że wróciło. Bardzo, bardzo, bardzo nie jestem skłonna do opowiadania komukolwiek o emocjach własnych, tym, którym zdarzyło się, w przypływie mojej słabości, o nich słuchać głupio mi w oczy spojrzeć, ja mam swój wentyl w muzyce. Ona mi emocje daje, ja w nią wplątuję swoje, żeby się rozeszły z dźwiękiem. Dlatego nie muszę chyba mówić, że uczucie było – i jest – jakby ktoś butelkę odetkał. Ulga, ogromna ulga, a co za tym idzie – niezaprzątnięta głowa, więc spokój. Och, stęskniłam się jak jasny gwint.

Jednym z takich postanowień, chyba już nie noworocznych tylko wykombinowanych na fali poprawiania jakości życia w roku z piątką na końcu, było przywrócenie porządku mojej doby. Tj. żeby się już nie zaczynała koło siedemnastej, by o szóstej nad ranem – bywało, że i dziesiątej – się skończyć, tylko tak bardziej po ludzku, dla ludzi. Bo z tą siedemnastą to jest taki szkopuł, że życie normalnych ludzi się wtedy chyli ku końcowi, niby trochę czasu z nimi pospędzasz, ale tak na zasadzie oni padają już, ja się dopiero rozkręcam a następnie idą spać a ja zostaję na placu boju, z jakimiś niedobitkami, które albo są zajęte albo w nastroju dramatycznym (bo nie sypia się na ogół przez problemy, wiem coś o tym). I na swój sposób kółko się napędzało, bo jak już rozmawiać z nimi, to o tych problemach, a jak się rozmawia głównie o problemach, to się pamięta wszystkie swoje, nawet te już niebyłe, to wracają nawet na zasadzie wspomnienia i własny dramat uszyty. No a miało być wreszcie inaczej.
Miało być wreszcie tak, że jak już cudem zdołałam sobie przetłumaczyć, że należy się tak naprawdę przejmować tylko swoją działką, bez brania odpowiedzialności za całą ludzkość – jakby nawet ograniczyć tę ludzkość do własnego podwórka, to jest tego sporo i cholera, większość o takim kalibrze, że się tylko powiesić a przynajmniej w znacznym stopniu osiwieć – że chyba już naprawdę otaczają mnie ludzie dorośli a za dorosłością winna iść w parze odpowiedzialność za swoje życie, to należy tę kiełkującą wiedzę podlewać właśnie m.in. wczesnym chodzeniem spać, co nada mi coraz zdrowszą, bardziej obiektywną perspektywę.
Miałam pociągnąć nitkę udzielania się towarzyskiego, o co jest cholernie trudno, gdy impreza zaczyna się o dziewiętnastej a ja wstaję o dwudziestej, kwitując sprawę e, to właściwie nie ma po co iść. Już dziękuję, już się wystarczająco nie-nachodziłam, rozsmakowałam się już w gnuśnym życiu depresyjnym aż nadto, bokiem mi zaczęło wychodzić – i nie tylko tamtędy.
Udało mi się to wycyrklować do przedziału 2-9, czyli tak w miarę. Do czasu.

Jeszcze do tego dodajmy, że w styczniu ruszyła, tak po miesięcznej albo trochę ponad przerwie, przygoda z odzieżą damską, ze szczególnym uwzględnieniem tej wątpliwie kompletnej.

Czyli już w ogóle pełen wartki kombajn – pobudka o dziewiątej, kawa na pozyskanie świadomości, zrobienie drugiej, nastawienie jakiejś płyty i, jak to kolokwialnie i szalenie autoironicznie, bo w końcu sama sobie dogryzam, do gaci. W międzyczasie płyty się zmieniają, gacie zastępują biustonosze, po komplecie sztuk pięciu wysyłka, nacięcie na łóżku i od nowa. Plus niezobowiązujące pogawędki z internetową bracią. Wieczorem serial, czas spędzony z rodziną, później znów płyta/gacie/wysyłka, szalone, optymistyczne oraz znormalizowane życie, które dla mnie coraz mniej już, ale jednak, ma posmak nowości. Pucuś glancuś. Do czasu.

I wychodzić i żyć i odkrywać.

I czytać.

Pisałam o tym w październiku, tak? Pisałam, pamiętam. O moim wielkim odkryciu ebooków, jak również o tym, jak bardzo nie miałam szans korzystać z nich wcześniej, nie z uwagi na finanse, nie z uwagi na brak dostępu, z uwagi na brak siły wyłuskania z siebie dostatecznej porcji uwagi, by móc się zmierzyć z książką. Zresztą, co ja mam mówić, skoro słuchać niczego nie byłam w stanie, to co dopiero czytać. Jednak u mnie zawsze muzyka najpierw, więc jeśli z nią nie mam łączności, to co mówić o książce. Tak, katastrofa. Tak, zapewniam, że jest i było mi z tym osiemset razy gorzej niż ktoś może o mnie teraz myśleć. I zupełnie podobnie jak z muzyką, wartko po odkorkowaniu popłynęło. Aż chyba trochę nadto.
Od początku lutego trzy i pół książki, przy czym nie mówimy o jakichś broszurkach, tylko regularnych książkach tak o. Jak w ciągu. Pewnie się to bierze z tego opisywanego w październiku również kompleksu – że głupia, ignorantka, więc trzeba te poważne luki zapełnić, czym prędzej, nie do żadnych wyzwań wysyp sobie wiadro książek na głowę, tylko niemal namacalny głód ludzi, historii, zdań wielokrotnie złożonych, jakichś całości po internetowym festiwalu komunikacji instant. Nie, żeby on był jakiś zły, ale naprawdę dobrze jest przestać stanowić betonową postać od której wszystko się odbija.
No tyle, że szlag trafił moje usystematyzowane życie dobowe, bo jak już nad tą książką zasiądę, to dopiero świt mi za oknem sugeruje, że wypadałoby jednak. Nie wiem, jak to dalej będzie, może po pierwszej fali fascynacji się ogarnę.

Nie wiem czy, nie wiem jak, nie wiem po co i czy się uda mi pisać cokolwiek tu o kolejnych tytułach, może tak i nabierze to jakiegoś kształtu cyklu, może nie i zostaną szybkie postrefleksje na Goodreads, choć czasem na pewno będzie za mało miejsca, bo już udało mi się wyłuskać jeden tytuł, który się nie da zamknąć w paru zdaniach, ale też wtedy musiałabym zacisnąć oczy i jednak ujawnić te nieznane mi do tej pory pozycje a aż tak dobrze to jeszcze chyba nie jest. Nic, jak kocha to poczeka, jak ważna to zostanie we mnie odpowiednio długo, bym się mogła przemóc i przyznać, przy okazji komentarza.

Jedyne, czego się już chyba naprawdę nigdy nie nauczę, to jednoczesne czytanie i słuchanie, bo, niczym wielki amator zen, a wiem coś o tym, bo lata temu byłam na takim kompletnie odjechanym spędzie amatorów zen, jednym co prawda, ale wystarczyło, jak czytam to czytam, jak słucham to słucham, na 100% a na pewno na więcej niż 50, więc by się to musiało odbywać jedno kosztem drugiego, co sens ma wątpliwy.
Dlatego jak słucham, to na ogół piszę te różne cuda do rozsyłania po świecie. Jak czytam, to jedynie co rozdział robię przerwę na cokolwiek innego.

Chociażby na wizyty w Internecie, gdyż jak już pisałam, w osławionym październiku, czytam z komputera, no, laptopa. Nie przeszkadza mi to nijak w płynności czytania, śmiało ciurem lecę siedem godzin rzędem, dziękuję za troskę. Przynajmniej jak już idę spać, to idę naprawdę, bo muszę to całe centrum nawigacji wyłączyć, więc w sumie mi to wychodzi na zdrowie – o ile w ogóle można mówić w tych kategoriach w odniesieniu do mojej skromnej osoby.

Jeśli chodzi zaś o słuchanie, to nie ma absolutnie powodu do obaw, wszak wiadomości z ostatniej chwili są takie, że najwyraźniej będę prowadziła coś na wzór modowego bloga (tak, tu można się szczerze śmiać, no offence taken, bo mi samej w głowie chichocze na samo skojarzenie), nie celem zdobywania popularności a celem zdobywania środków finansowych, więc będę dużo pisać. A do tego dużo słuchać.

Teoretycznie do pełni tego mojego kulturalnego szczęścia dopisać należałoby filmy, ale chwilowo doszło do sytuacji, w której czytam książkę na podstawie której nakręcono dość głośny w zeszłym roku film i chyba na razie wybiorę tę metodę.

I tak się to wszystko ma na teraz.
Jest dobrze, coraz lepiej, czasem zaskakująco, jest pełniej i właściwiej. A nade wszystko – spokojnie.

Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz