29.10.2014

Nieograniczenie w czytaniu i życiu.

A zaczęło się to dwa tygodnie temu... nie, nieprawda. Właściwie to zaczęło się cztery miesiące temu.
Kiedy już płynnie odnalazłam się w sytuacji osoby pracującej w domu całkowicie. Nie z domu, nie jest to ten popularny odłam pracowników różnych firm, którzy raz na kilka dni czy tygodni pojawiają się w jakimś biurze i po prostu większość obowiązków wykonują w domowych pieleszach, tylko całkowicie od a do z w domu.

Trochę to trwało zanim wybiłam sobie z głowy, że robię przez to w domu coś gorszego, mniej wartościowego, z przymrużeniem oka i przez palce. Co osobliwe - nigdy nie zdarzyło mi się analogicznie spojrzeć na osoby, które podobną pracę wykonują, ale jakby się temu bliżej przyjrzeć to nie pierwsza sytuacja, gdy sobie nadaję zupełnie inne standardy niż reszcie, bardziej surowa jestem, kompletnie irracjonalnie.
W każdym razie tak, to był przeskok. Z takiej, może niezbyt grzecznej, ale panienki chodzącej na 7:30, wychodzącej po co najmniej ośmiu godzinach - na ogół o wiele później, z wiadomych przyczyn, których nie będę teraz n-ty raz przywoływać, bo to już się nudne robi i się natłumaczyłam jak był czas - pięć albo sześć razy w tygodniu na taką, co nie wychodzi nigdzie, chyba, że do sklepu albo ekhem, ekhem, towarzysko. No, w międzyczasie sobie powychodziłam do sklepu, ale to był straszny rozgardiasz, bo na zmiany i w ogóle, trzy miesiące tylko ten epizod trwał.
Zatem kiedy znalazłam siebie leżącą w łóżku do jedenastej, niespiesznie odpalającą komputer celem zrobienia sobie kawy - znaczy nie komputerem, w czasie gdy on się uruchamiał robiłam, w kuchni, czajnikiem - oglądającą jakieś, że tak to kolokwialnie ujmę, szpargały by je za chwilę scharakteryzować i po pięciu kolejnych wysłać, to wydałam się sobie żartem. I to takim żenującym, bo na siłę nazywającym takie coś pracą.
Nie wiem, znajomy mnie kiedyś zapytał czemu myślę, że praca musi być nieprzyjemna, żeby ją nazwać pracą. Wtedy zaprzeczyłam, teraz wyszło, że miał rację i sama wpadłam w sidła tej pułapki.

Ale z niej wyszłam. Tj. wyzbyłam się tego przekonania. Bo tak - pieniądze z tego są, nieduże ale... aaale to za chwilę o pieniądzach będzie, ktoś na tym co zrobiłam zyskuje, praca jak się patrzy. Tylko po prostu taka, która nie sprawia mi trudności. Zatem pozostał problem czasu, bo tego akurat mam sporo (serio, jakbym się w ostatnich tygodniach albo tych przyszłych tłumaczyła z czegoś brakiem czasu, to zapewne jawnie łgałam).

Spędzając czas w domu odkryłam szalenie nietypowy rejon, mianowicie tzw. życie rodzinne. Wiem, że to nie brzmi jakoś super odkrywczo, dla kogoś to może być nawet chleb powszedni, który zdążył się przejeść, ale nie dla mnie.
Moje życie rodzinne to był najogólniej rzecz biorąc dramat. Jak nie awantury i psychiczny terror to choroby, jak nie choroby to potworne wrażenie wyobcowania w domu, w którym poza mną są dwie osoby. Naprawdę, to latami, jeszcze całkiem niedawno wyglądało tak, że ja siedziałam cały dzień w swoim pokoju, prowadząc, tak patrząc po logach tu i tam, bardzo aktywne życie w Sieci, wychodząc tylko do kuchni i łazienki. No i wcześniej do prac, co najpierw kontakt miałam taki, że mnie z jednej odbierano po czym w tym pokoju znikałam, a w drugiej posiadano tak fantastyczną orientację w mojej obecności, że jak z niej wracałam, to pytano mnie czy ja w ogóle wychodziłam. Aż dziw, że mam tylko trzy pokoje i żadnego piętra.
Od pewnego czasu, po baaaardzo długiej nieobecności, właściwie jak przez mgłę pamiętam pojedyncze wizyty, zaczęli się u nas pojawiać członkowie rodziny mojego ojca, głównie jedna z ciotek i babcia. I to, co dzieje się wtedy u nas podczas posiłków wspaniale pokazuje o co mi chodzi. Mianowicie nikt nie ma zielonego pojęcia gdzie ma usiąść, ciągle się potrącamy sięgając po jakiś talerz czy sól, nie ma mowy o żadnym nikt nie wstanie dopóki wszyscy nie skończą, zero. A czemu tak? Bo nikt tego tu na co dzień nie robi. Ja jem u siebie w pokoju, ojciec przy komputerze swoim a mama przed telewizorem. I tak sukces, że wszyscy o jednej porze, bo kiedyś bywało z tym różnie.
Słowem - mowy nie było u mnie o jakimkolwiek życiu rodzinnym. Troje obcych ludzi, którzy wynajmują pokoje. Współlokatorzy. Wszelkie skojarzenia z życiem rodzinnym mam, trochę przestaję, ale mam jak najgorsze. Więc jest to dla mnie novum, że jakieś zaczęło powstawać.
Nie jest ono pewnie jakieś super, nie od razu Chomiczówkę zbudowano, są pewne cechy... ale to o nich zaraz, za chwilę... które na zawsze już wykluczą możliwość sielanki, ale proszę państwa, jest przeogromny sukces w postaci tego, że rozmawiamy. Wszyscy troje. Na jeden temat. Niesamowite. Oczywiście nadal tata znad komputera, mama piętnasty raz pyta o to samo, ja popatruję na coś w laptopie, ale dzieje się to w jednym pokoju, do dialogu włącza się trzecia osoba, zdarza nam się obejrzeć jakiś film - jedno zawsze plecami, bo tak sobie ustawił, ale słucha i nawet się co jakiś czas odwraca - czy serial, jest to, aż strach powiedzieć, wspólne.

To ogromna różnica, przynajmniej dla mnie. Co innego bunt rozkapryszonej nastolatki, która wprost marzy by się od niej wszyscy łaskawie odpieprzyli, a co innego niemożność odezwania się do kogokolwiek. I to pół biedy, gdy to wynika z samotności, mieszkania w pojedynkę, ale jeśli odgrywa się to w domu z większą ilością lokatorów. Masakra. Niby codzienność a koszmarnie obca. I niby się myśli, że już się o tym nie myśli, że machnęło się na taki układ ręką, ale wystarczy moment - najpierw gdy coś się wydarzy i nie możesz nikomu o tym powiedzieć a z czasem gdy odwracasz się z pełnym jedzenia talerzem, tuż przed drzwiami i po prostu wiesz, że nic z tego i że nawet nie ma co próbować, bo się jeszcze bardziej rozżalisz. Na tle takich wieczorów nic dziwnego, że je sobie próbowałam w różny sposób urozmaicać, żeby w ogóle cokolwiek.
Tym wielce zainteresowanym skandalicznym aspektem mojego życia pragnę donieść, że już nie próbuję. Głównie dla tego, o czym właśnie piszę. Bo. Coś. Się. Dzieje. Bo. Coś. Tu. Żyje. A nie wyglądało jakby.

Mam taki kompleks. Duży i pewnie już o nim wspominałam. Nie jest on pewnie zbyt popularny, nie wiem w sumie czemu, bo powinien, w każdym razie mnie nie dopadł kompleks na punkcie wyglądu - mnie dopadł ten na punkcie głupoty. Własnej. Nie braku tytułów, doktoratów, licencjatów czy dyplomów, tylko faktycznej wiedzy posiadanej. Wiedzy, znajomości różnych zjawisk, elementów świata... nazwijcie to jak chcecie i połóżcie na karb czegokolwiek, niekoniecznie nieskończonych studiów, w każdym razie tak. Głupia. A już na pewno nie na poziomie na jakim chciałabym siebie widzieć.
Tak, wiem czemu tych studiów nie miałam szansy skończyć, więc to nie o to chodzi, nie nad tym ubolewam. Tylko że mnie w związku z tym coś ominęło. Może udatnie przysłaniam te braki, ale mnie one strasznie piją.
Mogę sobie na wymówkę wyciągnąć, że bardzo ciężko się rozluźnić - a do przyjmowania wiedzy czy czegokolwiek warto takim być - i skupić, gdy trzeba siedemnasty raz odpowiadać komuś na najprostsze pytania, gdy trzeba albo interweniować albo zagłuszać muzyką kolejną jakąś awanturę - wywołaną głównie tym, że ojciec nadal nie zrozumiał z czym zdecydował się mierzyć i mama pewne cechy nie tylko będzie posiadać, ale one się będą pogłębiać; zresztą sama z tym też się mierzę i to kolejny powód, kiedy trudno się na czymś skoncentrować, pewnie bym mogła tak sobie tłumaczyć.
Ale już nie.

Mianowicie dwa tygodnie temu, po czterech miesiącach tej pracy w domu, nieco trącana wcześniej przez pojedyncze książki podsyłane mailem, odkryłam świat ebooków. Póki co darmowych, ale jak najbardziej nieafirmacyjnych, nie psychologiczne kity, tylko takie normalne książki, tyle że w komputerze. Nie powiem co posiadłam, bo patrz: kompleks głupiej i jakby się ktoś dowiedział czego nie czytałam, to by mnie wyśmiał a już na pewno ja bym się spaliła ze wstydu, ale jest tego w okolicach sztuk 300. Do tego czytnik stacjonarny - tu już trochę wychodzimy w obiecaną kwestię pieniędzy, bo przenośny muszę sobie sama kupić i byłoby to całkowicie spoko, gdyby nie fakt, że miałam dopiero co urodziny, zaraz jest Gwiazdka i ukłucie żalu, że inni sobie nie muszą sami kupować, jest. Zwłaszcza, że sama nie jestem, bo to by było co innego, gdybym tu sama jak palec siedziała... no, nieważne. Muszę kupić, ale to trochę potrwa, więc póki co mam ten domowy. Sprawdza się, bardzo wygodnie i przyjemnie, zwłaszcza od kiedy mogę czytać, trochę dla zabawy, biało na czarnym.
I niezwykle się na to cieszę, bo rozwiąże to kilka kwestii. Mianowicie tej masy czasu, bo jak się wciągnę to mi gładko cały dzień na tym schodzi, ignorancji, bo chyba nie muszę nikomu tłumaczyć korzyści płynących z czytania książek i to nie tylko jako karmników z wiedzą, a także tego, że gdyby znowu trafił się taki martwy dzień, jak jeszcze się zdarzają, to już nie spędzę go na zastanawianiu się dlaczego tak jest, tylko będę mogła - przynajmniej w swoim zakresie - to zmienić.

A pieniądze i cechy charakteru, heh. Może te co mam są małe, może i starczają mi na bardzo podstawowe potrzeby i krótko - choć tu akurat ode mnie zależy i jak mi potrzeba więcej albo szybciej, to wystarczy się spiąć - ale ja bardzo dobrze pamiętam, co było jak było ich więcej. I tak, tak, ja wiem, ja rozumiem troskę, że mi umyka jakiś tam zasiłek, pewnie. Tylko, że jak pomyślę co by było jakbym go dostała i jak krótko po tym zostałabym poproszona o pożyczkę lub wręcz postawiona przed koniecznością jej udzielenia, to mi się serdecznie odechciewa. No niestety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz