19.09.2014

Trzy.

... lata mi zatem zostały do kolejnej symbolicznej furtki.

No bo osiemnastkę już miałam, kiedy pierwszy i ostatni raz piłam martini z oliwką - wtedy się też dowiedziałam, że mi nie smakuje; dwudziestkępiątkę zaliczyłam, która zawsze mi się marzyła - z tego, co pamiętam, to spędziłam ją na Stadionie Narodowym, przy Coldplay; teraz upływa dwudziestkasiódemka -odwołań i żartów na temat odwołań mam w głowie - i nie tylko - co niemiara, wiadomo.
Teraz już tylko czekać na trzydzieści. Zważywszy, że od dłuższego czasu już dysponuję otoczeniem nieco starszym ode mnie, to z tego co widzę, po tej trzydziestce zaczyna się robić ciekawie.

No ale. Stan mój na teraz jest nad wyraz dobry. Nie tylko zresztą nad wyraz - patrząc na okoliczności i na sytuację, to wręcz zaskakująco dobry. Czemu? Mniejsza o to. Wystarczy, jak powiem, że miałabym prawo mieć się o wiele gorzej. Ale nie mam.

Ten rok był... ojej. Chyba przede wszystkim był szalenie wychowawczy. Tak sobie wczoraj pod wieczór zerknęłam do archiwów, jak to było rok temu i ułożyłam sobie co działo się potem, no i było kiepsko. Potem źle. Potem jeszcze gorzej. Następnie nijak. Dopiero od pewnego momentu zaczęło wychodzić na prostą. Działo się wiele złych rzeczy, ja robiłam sporo złych i kiepskich, wyglądało czasem, że nie wyciągnę żadnych pozytywnych wniosków, chciałam raz czy dwa machnąć na coś ręką, ale się, widać, wybroniłam.
Sama albo i nie, ale jeśli nie sama, to też jest mój wyczyn jakiś, że się zgodziłam na akceptację pomocy. Nigdy nie byłam w tym przesadnie mocna. A to, co sama, to jestem chyba najbardziej dumna, bo spróbowałam, udało się i jest najcenniejsze, bo nikomu nie zawdzięczam poza sobą. To ważne, dla mnie ważne, bo poza wreszcie spełnioną potrzebą niezależności, to sporo klocków mi podrzuciło do budowania samooceny. Bo to chyba głównie na tym ją opieram, na umiejętności radzenia sobie samej.

Cieszy mnie też to - oczywiście z pewnej perspektywy jedynie - że dosłownie za drzwiami ma miejsce jakiś cmentarz, snują mi się po domu żywe trupy, kompletnie bez sił, nie wspominając o radości a ja, choć przecież podzielając z nimi różne sytuacje, trzymam się mocno i dzielnie. Nawet z pewnym spokojem. To dużo. Naprawdę.
Choć to zabrzmi kolokwialnie, to zwyczajnie czuję się fajnie. Podtrzymując ten luz, który kryje się w tym wyrazie. Fajnie, luźno, spokojnie.

Robię to, co lubię - choć oczywiście, czasem wymiękam, ale jak się ma +150 sztuk czegoś do opisania, to chyba nawet mając tyle płyt do zrecenzowania bywałabym znużona - mam wokół ludzi, których szczerze lubię, nareszcie lubię bez żadnych drugich den, zależności, wymuszonych przez te zależności reakcji, relacji, czyste i szczere. Może jeszcze się wstrzymam z całkowitym zarzucaniem mizantropijnej myśli, ale teraz mogę przynajmniej zaświadczyć, że są wyjątki. I na nie trafiłam. Mam nadzieję, że oni też zbyt źle ze mną nie mają.

Przebolałam wielkie traumy - czy te z pracą, czy te z rodzicami. Zaakceptowałam sytuacje i się w nich zaczęłam odnajdywać. Nie mam już wielkich żali, nie mam wrogich emocji do ludzi - a do tych, do których żywię, to nie mam kontaktu.

I chyba o to chodzi. Chyba ten niepisany i nigdy wprost nie upragniony Plan udało mi się zrealizować.
Przynajmniej taki jest stan. Na dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz