25.05.2014

a po przerwie...

18 kwietnia

Zacznijmy od tego, że źli ludzie zabrali mi Internet i to już przeszło miesiąc temu. Tzn. źli jak źli, pieniędzy chcą, w sumie im się wcale nie dziwię, też bym chciała, bo nie mam – co w prostej linii prowadzi do braku Internetu tak swoją drogą. Ja nawet i miałam dobre chęci, uczciwie chciałam w budżecie partycypować, że jak oni światło, to ja dostęp do Sieci opłacę, ale gdy okazało się, że rzecz dotyczy wcale nie jednej a dwu faktur, to postawiłam okoniem weto. No bez przesady. Też dlatego, że omawiana kwota stanowiła ¾ moich ówczesnych zasobów, więc już naprawdę – bez przesady. Napotkany problem po raz kolejny ujawnił jak się w rzeczywistości sprawy mają i tak ja poszłam w kształcenie analogowe, tj. zaprzyjaźniłam się na powrót z osiedlową biblioteką jak i podjęłam, nieudane, ale zawsze, próby odkurzenia domowej filmoteki – coś nie działa, albo płyty albo odtwarzacz, w każdym razie działa tylko Tańczący z Wilkami, a widziałam to już za młodu ze trzy razy – a pan, współbudżetoudziałowiec ciągnie sobie radośnie net z telefonu, kompletnie niepomny, że kiedyś przyjdzie mu za to zapłacić. Widać on ma tak wpisane w charakter, że nie nawykł do myśli, że się za różne rzeczy płaci. A żeby płacić to trzeba i zarabiać.

Jako zarabiam ja. Mam teraz moment i szansę, by się szerzej wypowiedzieć na temat na który piszczę od kilkunastu dni, głównie dlatego, iż odkrywam po kolei i z każdym dniem coraz bardziej, jak rzeczywiście niewdzięczną, przynajmniej w moim przypadku, sprawą jest bezrobocie. I to nie tylko a nawet chyba najmniej przez aspekt finansowy, ale no właśnie – bez robocie. Nierobienie nic. A przynajmniej nic, co dawałoby jakiekolwiek miarodajne efekty.
To naprawdę nie było tak, że jedynie narzekałam na pokaz, jak to mi źle i męcząco a w rzeczywistości siedziałam i z satysfakcją zbierałam kurz w pępku przed serialami i pod książkami, bo takie rzeczy można śmiało robić, gdy się wraca. Trzeba tylko mieć skąd wracać.

Cała przygoda z szukaniem pracy rozpoczęła się w moim przypadku na początku marca – wcześniej nie mogłam tak naprawdę, bo w teorii zatrudniona byłam i nikt zbyt przychylnie nie patrzył na branie kogoś, kto już gdzieś jest. Może z obawy, że wrócę skąd przyszłam. O nie, nie, nie wrócę, mowy nie ma, ale oni o tym nie wiedzieli. Dlatego też – i tu przyznam się uczciwie, że mnie dwa miesiące bezczynności osłabiły na tyle, by przekładać wszystko na święte Jutro – od początku miesiąca szukałam w sobie mobilizacji do wycieczek po bibliotekach UW, celem historycznego zakończenia tego niechlubnego wcale epizodu w moim życiu, tj. odebrania świadectwa, cześć i czółko. W międzyczasie pojawiła się jakaś dziwna możliwość – dziwna pod kątem sposobu, w jakim się o niej dowiedziałam a także późniejszej realizacji – odbycia kursu komputerowego bądź językowego. Skorzystałam, nie powiem, wszak wciąż nie mam na tę swoją znajomość angielskiego żadnego poważnego papierka, no ale oni nie skorzystali ze mnie. Nie wiązałam z tym większych nadziei, dlatego rozczarowanie przytrafiło się jedynie stronie namawiającej. I koniec końców dobrze, że nie wyszło, gdyż.

Będąc młodym dziewczęciem, które wraz z Mamą bądź Siostrą udawało się do pobliskiego Samu w czasach silnego schyłku PRLu, wypatrzyłam za kasą pewną panią. Dziś określiłabym ją mianem tandetnego wampa, z pazurem krwistoczerwonym, tlenionym kokiem bananowym – był szał na tę fryzurę, pamiętam jak wczoraj – i obowiązkową gumą balonową. Wulgarny blaz, który wtedy zachwycona myliłam z bezpretensjonalną, jakże naturalną nonszalancją. I stała się pani moją idolką, nią właśnie chciałam zostać, gdy dorosnę.
W międzyczasie, po ponad 20 latach, wiele się w mojej percepcji pozmieniało i już nie chciałam być akurat nią, jednak wizja pracy w sklepie wciąż kojarzyła mi się jak najmilej, posmak dzieciństwa tak nieco. I tak oto, siedząc kolejną noc na grzędzie łóżka, ponieważ nie musiałam nigdzie wstawać niestety dnia następnego, wysłałam, na wpół sennie, życiorys swój lichy, ubiegając się o posadę tandetnej tlenionej pani z gumą balonową. Wysłałam, poszłam spać, zapomniałam.
Kiedy już pod koniec miesiąca, marca dokładniej, kolejny dzień zastał mnie pod kołdrą z niespiesznie czytaną biografią Toma Waitsa (teraz kocham go jeszcze bardziej, jak przestanę być panią ze sklepu, to zostaną amerykańskim bluesmanem, tak jest), stwierdziłam, że trzeba się poddać i stawić w kolejce po comiesięczny pieniądz. Oznaczało to, w moim mniemaniu, kompletną porażkę, gdyż mój kręgosłup i hm, no nie, wychowanie to nie, nie wyobraża sobie przesadnie pobierania jakichkolwiek sum bez tytułu, w sposób kompletnie niezapracowany, dostajesz coś bo jesteś. Całkowicie nie mój styl, nie biorę nic za takie rzeczy. Możliwe, że dlatego tak się też z tym ociągałam. Już miałam jechać, gdy pojawiło się światełko w postaci zaproszenia na rozmowę. Nie pierwszą w życiu, z kilku nic nie wyszło, dlatego nie nastawiając się przesadnie, pojechałam. Wyszłam z podpisaną umową, poleceniem stawienia się dwa dni później na szkoleniu i już.
Nie powiem, przyjemnie i ze sporą satysfakcją wracało się do domu, informując ni stąd, ni zowąd, iż zamiast do urzędu, poszłam po pracę.

21 maja

Zdecydowałam się na taki zapis, miast zmienić dni na tygodni a miesiąca na dwa, by jakoś to uchwycić – ekscytację, zmiany podejścia na przełomie.

Otóż dziś internet już mam. Jak i rozeznanie większe w temacie. Dostałam strój roboczy, co wybitnie mi odpowiadało, gdyż uniknęłam dylematów, znaczący większość poranków – czy też świtów bądź przed-świtów – przy pracy w kancelarii – czy ubrałam się odpowiednio. Z jakichś bowiem powodów, może z uwagi na styl i charakter, z jakim ich oswoiłam a z jakim innym oswoiły pracodawców moich byłych niegdysiejsze koleżanki, niemniej mi zwrócono uwagę o pomalowane na zielono paznokcie – był wtedy festiwal kilkudniowy, bodaj FreeForm, i nie chciało mi się zmywać a potem od nowa… - a one paradowały w trykotach odsłaniających pół stanika. Tu ten problem znikał – wkładasz bluzę, możesz robić. I robiłam. Z dnia na dzień i tygodnia na tydzień oswajałam się z wymaganiami bezpieczeństwa i uczciwości – a było ich wiele, od co przyniosłam do szatni, a co można dostać w sklepie, czyt. papierosy, zapalniczki, długopis (bo każdy musi mieć długopis! czy zapomniałam długopisu pierwszego dnia?...), po czy wyniosłam coś ze sklepu na czas przerwy, co sprawdzał taki zielony guzik – głupi był, jak bramki w owych sklepach, bo wołał nawet o sreberko, które musiałam mieć przy sobie, by odzyskać rzeczy z depozytu (ale to znany mankament tej sieci – drze się o kawę, więc łatwo coś zwinąć – kupujesz kawę, zabierasz coś tam, piszczysz, więc okazujesz kawę, puszczają Cię wolno).

Głównym plusem, górującym nad poprzednią pracą jest to, że… coś się w niej dzieje, codziennie nowego. Mało ambitna, co już słyszałam? No, może. Za to nie chodzę na autopilocie co rano, by tłuc milion takich samych papierków i do domu – tu się coś dzieje, codziennie kto inny przychodzi, zyskuję nowe scenariusze do głowy. Znielubiłam wtorki – Dzień Seniora, stare to, ale jare, wykłóca się o byle co i walczy o rabaty jak nigdy – rozbawiłam się piątkami – kupuje się alkohol i gumki, pamiętajcie. Swoją drogą, faceci kupujący prezerwatywy u kobiety, rozkoszne. Acz pamiętam, jak raz szłam z kimś po ten produkt i życzono nam udanej nocy, także chyba się trochę nie dziwię.

Z końcem majówki czar zmienił miejsce zamieszkania. Mianowicie przeniesiono nas do mniejszych sklepów, gdyż no ojej, skończył się gorący okres świąt i majówki? To pa, idźcie sobie.

To poszłam. Na dzień do mniejszego sklepu, po dziś w średnim. Co mogę powiedzieć?

Lubię być mrówką. Lubię mieć nr 217 i nic poza tym. Lubię, gdy pracuję kompletnie anonimowo, robię swoje i do domu. Po trzech latach pracy w miejscu, gdy moje życie prywatne bardzo się mieszało z zawodowym – i wzajemnie – odżyłam. Ja do pracy nie chodzę żyć, nie idę plotkować ani się spowiadać – chyba, że muszę brać wolne na chemię Mamy – idę zrobić, co mam zrobić. I cześć. Tu już tego nie ma, tu są panie, które się znają w cholerę czasu, czuję się trochę jak w gimnazjum, gdy w drugiej klasie trafiłam do klasy żeńskiej, gdzie wszystkie się znają. Dziś moje koleżanki z pracy mają ponad 60 lat a ich czołowym dowcipem jest – uwaga – „czemu ten paragon taki czerwony (taśma się kończy i nadlewa tuszu)? – bo kasa ma cieczkę”. Także chyba zaciekawię się nowym miejscem.

Ale nie pracą. Bo mi się podoba. Nie wiem, czy praca sama w sobie, czy to, że mam gdzie wyjść niemal co dzień – bo życie rodzinne dostarcza mi wiele, ale głównie powodów do wyjścia i ucieczki, choćby na kilka godzin.

Robię coś. Sama. Wszyscy mi mówili, że polegnę, że koniec, straciłam szansę życia. Myślę wręcz, że zyskałam szansę na życie. Swoje, własne, nikomu niezawdzięczane. Tak, jestem like a rolling stone i nie wiem, co za miesiąc – ale przynajmniej mam o co zawalczyć na kolejny miesiąc. Sowicie wystarczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz