14.03.2014

walking in Warsaw.

teoretycznie zachwyty nad miastem skąpanym w wiosennym wreszcie słońcu są oczywiste i powszechne.
ale.
znam wiele osób, które nawet takie dni potrafią skutecznie sobie i innym obrzydzić, jeśli nie przez uciążliwą temperaturę, to z pewnością wyszukają inny powód.
dlatego.

do załatwienia była sprawa, a nawet i trzy.
nic wielkiego, przynajmniej pozornie - podrzucić aplikację na kurs,
bym powiedziała coś więcej, ale mam niestety przykre doświadczenie z tego typu relacjami
i nie chodzi mi o zwykłe zapeszenie a o wątpliwy komfort posiadania otoczenia, które z wielką chęcią powie czemu mi się nie uda a jak już się nie uda na pewno, to wymyśli milion powodów,
dla których nie udało się właśnie mi.
nic, że udział bierze całe województwo z przyległościami w przedziale 15-6, cholera, 5,
nic, że wybierają na tę chmarę 240 sztuk.
na pewno gdybym, tobym.
dlatego cicho,
odebrać dwa biblioteczne świstki uniwersyteckie, wedle których panienka nie zalega.
nie zalega zaiste, na ogół wszak zalegała w bibliotekach, bo miała święty spokój i tam się zapoznawała z treścią.

pragnęłabym przy okazji zaznaczyć,
iż wychodzenie z domu nie jest naszym sportem popisowym i zupełnie, po prawdzie, nie wiem,
jakim cudem udało mi się ostać w roli najmniej zniechęconej podróżami wszelakimi.

zatem wyszłam, spakowałam cienką książkę i ruszyłam na przygodę.
wszak nadal życie w bańce i każde wyjście, to wycieczka, pełna bodźców i obserwacji.

i się przyznam, chyba trochę zakochałam.
we własnym, od dwudziestu sześciu lat zamieszkanym, mieście.

trasa znana, nie za długa, do śródmieścia prowadząca,
jeździło się tamtędy przez miesięcy kilka codziennie niemal,
wertując jakieś dziwne zapiski, własne i jakże cudze,
staropolską gwarą kreślone,
dlatego spokojnie można było sięgnąć po broszurkę z torby,
bez potrzeby kontemplacji widoków.

i tak na wpół czytałam, na wpół sobie z ulgą przypominałam,
jak to jest jechać i czytać, nie myśląc o kłopotach, stresach i problemach,
nie licząc po cichu na korki, jednocześnie się martwiąc, że jednak się pojawią
i wtedy wielkie zło, czyli odsuńmy jak najbardziej, ale tak raczej przyspieszmy.
nie zerkać nerwowo na zegarek, słuchać kątem ucha nazw przystanków,
by się do ewakuacji niespiesznej przygotować, ale jednak móc się zapomnieć w książce.
wszak zawsze lubiłam Dostojewskiego.

wysiadłam na ulicy Kapitulnej i się zaczęło.
zaszłam za róg i stanęłam jak wryta.
może to dobrze, że nie mieszkam w okolicy, bo jakby miało mi to obrzydnąć,
to biada.
nie wiem, czy to banalna kwestia urody pl. Teatralnego, czy bardziej spektakularnie - świata,
niemniej warte było stania w zachwycie, wzięcia głębokiego wdechu i marszu przed siebie.
nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że absolutnie nie powinnam iść przed siebie
a skręcić, ale siła wyższa. jak turysta, co to nigdy w stolicy nie był,
co mu nagle przestali przeszkadzać ludzie na około, nawet dobrze było sobie tak na nich popatrzeć
i iść.

oczywista otrzeźwiałam, zawróciłam i skręciłam, załatwiłam i.
należałoby zapewne pójść na stosowny przystanek, cichcem, truchtem, z głową w dół,
nałapać się po drodze lęków, co to będzie jak trafię na miejsce,
rój cały ludzi, wspomnień, oczekiwań - cudzych, rozczarowań - cudzych mną,
a najchętniej to wrócić do domu, powiedzieć, że świat nieczynny,
jak to na ogół.

w efekcie jednak nowoodzyskanej fascynacji przeszłam kolejnych kilka przystanków,
lawirując rozrywkowo między stronami i chodnikami,
doglądając bacznie ludzi, z płucami pełnymi powietrza i świata.

sytuacja prezentuje się mniej więcej tak, że mi swego czasu buntowniczo odbiło
i postanowiłam na złość obiecującemu klanowi z tytułami, rzucić studia chyba po to,
by się oddać w spokoju niespokojnej egzystencji hulaszczej.
jeśli chodzi o rzucanie dobrowolne, to przyznaję się wyłącznie do tego,
że odpuściłam sobie próby naprostowania tej wersji, machnęłam ręką na próby tłumaczeń,
że niewiele instytucji państwowo-edukacyjnych przychylnie patrzy na zaleganie z czesnym
i właściwie mogłam ja ich zanim oni mnie.
pogodziłam się z faktem istnienia kwestii niewytłumaczalnych, wystudiowałam znużone mhm
i robiłam swoje.

skłamałabym jednak mówiąc, że gdy pojawiła się w ostatnich dniach konieczność odwiedzin na starych śmieciach, to się nieco nie przelękłam, czy mi aby nie wróci bolesnym smakiem kapitulacji,
czy nie zacznę się jednak niesłusznie biczować, zakładając, jak zwykle, że pewnie by się dało,
choć nie dało się wtedy wcale.
że nie wróci uczucie, do którego bym się nikomu nie przyznała, że szkoda, że zazdroszczę,
że spojrzę na te same ścieżki i korytarze, z żalem mnie ukłują, więc zacisnę pięści,
załatwię i ucieknę, wiadomo, do domu.
niezbadane są wyroki fobii i flashbacków własnych, do których okazji wczoraj miałam co najmniej kilka.

wniosek jest jeden.
rumiani niezdrowo młodzieńcy, zatrudniani bądź praktykujący ledwie w BUWie na stanowiskach informacyjnych, potrafią wpędzić w nie lada stres, oczekując bezpodstawnie karteluszków,
których mieć, jak nie powinnam, nie miałam, niemniej po trzech latach absencji nie byłam pewna,
czy wolno mi nie mieć, szczęśliwie z pomocą przyszedł nam wykwalifikowany pan
a młodzieniec rumiany, bardziej niż na ogół, bo gapa, wręczył mi to, czego od niego potrzebowałam.

w drodze powrotnej, tym razem już autobusem, trafiłam w okolice jeszcze lepiej znane,
te do pracy niegdysiejszej prowadzące i.

przez kilkanaście tygodni zdążyłam się nabawić serdecznej nienawiści do skrzyżowania na Woli -
widywałam je dwa razy dziennie, najpierw zła, zmęczona, znużona, na wpół śpiąca, w pogoni za autobusem,
który nigdy nie był na czas, pełna szpilek w głowie i zamaszystych autopilotów,
całkiem potrzebnie wyrobionych, bo jeździłam tam już ostatnimi czasy cała w nerwach, nie mogąc myśleć o czymś tak prozaicznym, jak kierunki i godziny, gotująca się, na ogół słusznie, na kolejne kataklizmy.
potem już tylko na ślepo wracałam, marząc o teleportach, byle być gdzie? w domu.
o dziwo jakoś udało się mi wyrobić w sobie sympatię do tego miejsca, zapewne przez porównanie
a świadczy to tylko na silną niekorzyść konfrontowanego.

tym razem jednak zaczytałam się znów, zagubiłam w nowoodzyskanej fascynacji, przegapiłam przystanek
i zamiast gorączkowo usiłować wypaść w połowie, kalkulując, czy aby nic tamtędy nie jeździ,
co ukróci moje wielkomiejskie męki, wysiadłam grzecznie i poszłam. na długość przystanków trzech -
to pospieszny był, więc tu przegapić jeden, to jak normalnie własnie trzy.
pełna woli, pełna chęci, z rozkoszną pustką w głowie, a przynajmniej opróżnioną z dotychczasowych bolączek, rozważając, co by tu jeszcze, rozglądając się łapczywie, pytając się dlaczego nigdy wcześniej nie widziałam tego wszystkiego, mimo, że bywałam tam dwa razy dziennie, przez kilkanaście tygodni.

z pasją świata zahaczyłam o bibliotekę, tym razem prywatną, już nie po kartki a książki,
zastanawiając się, gdzie ja tu mogę w tygodniu przycupnąć spokojnie, na jakiejś ławce,
chłonąc książki, wrażenia, dzień, nadając wszystkiemu właściwe dystanse i proporcje,
czy może wyrysować sobie po powrocie trasy i po prostu po tym własnym mieście chodzić.
bez celu, bez zegarka, bez aparatu, bez bagażu.

pięć godzin, choć dałoby się w jedną.
kilometry, choć udałoby się ułamki kroków - od przystanku do przystanku.
od świtu do zmierzchu, a przecież zawsze odwrotnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz