17.01.2014

spin my spine round (like a record)

w sumie to nie wiem, dlaczego akurat wczoraj dotarło to do mnie tak wyraźnie.
może dlatego, że okazja była wymagająca a ponieważ, siłą rzeczy, na mnie spadła odpowiedzialność za Mamę - rodzinne ceregiele, Ojciec tam ma kulturalnie szanowaną, ale nie jakoś przesadnie mocną pozycję a już w szczególności nie wtedy, gdy mówimy o zachowaniach w kościele; toż nawet po drodze ten wojujący antyklerykał próbował przemycić pogardę dla obrządku. nawet nie to, że się z nim nie zgadzam, ale w konfrontacji z jednak pobożną żałobniczką, to się mógł powstrzymać - więc musiałam popisać się elastycznością, dojrzałością a w razie czego, odpowiedzialnością.
szczęśliwie ograniczyło się to do pełnienia przy Niej warty w pierwszym rzędzie, wstając, siadając i klękając o wskazanych porach, ale no jednak wiedziałam, że muszę.
nie brzmi to może nazbyt dumnie, gdy przyznam się do refleksji na zgoła inny temat, ale poniekąd nie moja wina, bo godzinne przeszło kazanie o zmarłym per se mówiło może łącznie z 10 minut. poza tym miałam do wyboru - albo wczytywać się w teksty pieśni, co zarzuciłam po przeczytaniu porzegnać i smótku (za drugim razem taktownie wbiłam pół twarzy w szalik, żeby nie wybuchnąć jakże niestosownym śmiechem), wsłuchiwać się najpierw w kichającego do mikrofonu księdza a następnie tego, jak wyrzucał m.in. mi, że jestem raptowną trzpiotką (teraz, gdy młodzi rozstają się z powodu byle sporu czy czegoś... przysięgam, że mówił czegoś) albo jednak zadumać się nad czymś innym.

na przykład nad tym, że musiałam i wiedziałam, co zrobić. miałam to z automatu wbite w głowę, nie tylko jak zachować się w pierwszym rzędzie podczas pogrzebu, ale czy i jak zaopiekować się Mamą, której przyszło żegnać ojca. mogło być różnie a ja musiałam wiedzieć co, w razie gdyby.
zresztą jak tylko mi powiedziała, to rzuciłam wszystko i nie po to, by żarliwie opłakiwać - dziadek miał po pierwsze swoje lata a po drugie, mimo każdorazowej sympatii jaką mi okazywał, to tych razów było na przełomie lat niewiele. no, w porównaniu z kontaktem, jaki miałam z pozostałą dwójką dziadków - ale by jej pomóc, wesprzeć ją, zwłaszcza, że pierwszą bolączką ojca okazały się być, jak zwykle, pieniądze i skąd je wziąć. zero pomysłu, że trzeba byłoby ją odciążyć, może wręcz się zainteresować jak się czuje.
i ja to wiedziałam. próbowałam zrobić, ale konsekwentnie odmawiała. teraz przynajmniej wiem, że mam to po niej a nie, jak wszyscy twierdzili, po pozornie introwertycznym ojcu.

myślałam też o tym, jak ogarniam całą resztę na co dzień, jak radzę sobie i że tak naprawdę, to wcale nie jestem taka miękka jak mi się mogłoby wydawać. przeszłam przez tyle przeróżnych zawirowań i to nie tylko w minionym roku, ale całym życiu a mimo to się tak do końca nie załamałam. gorszy okres? a któż go nie miał. i tak przeszłam w miarę gładko.
wyrobiłam sobie za to twardy charakter, ten, który nakazuje mi mieć własne zdanie, bez względu na to, jak zostanie ono przyjęte, miga przed oczami wściekłym czerwonym światłem, gdy dzieje się coś prawdziwie niewłaściwego, który nigdy nie pozwolił mi na akceptację dowolnych zachowań - oczywiście za jej brak przyszło mi czasem płacić, ale koniec końców się wybraniałam.
że ja już tak naprawdę jestem ukształtowana.

parę godzin później doszukałam się tekstu Lilarouge, który chyba najbardziej do mnie trafia, jeśli mowa o tych, pisanych w tonie huraoptymizmu. bo pewnie, że nie było łatwo, wręcz wszyscy wokół rysowali mi to jako jakiś dramat, więc się temu dość łatwo poddałam, ale teraz mija trzeci tydzień i żyję. mam za to czas na powrót do siebie sprzed trzech lat, która wyszukiwała rzeczy naprawdę ją interesujące, budujące, rozwijające. już z wolna przestaję patrzeć na siebie ze zniechęceniem, jak na produkt czy pozostałości po wymęczonej stresem i obelgami dziewczynie. powoli zaczynam przypominać sobie za co tak naprawdę się ceniłam i że już nie ma przeszkód, by do tego wrócić. nie ma też powodu, dla którego miałabym robić dalej coś, co jest ze mną niezgodne, przez co czułabym, że to wszystko, co kiedyś było, powoli znika. nie mówię, że ogromny potencjał, niebywałe talenty, ale też nie było tak, że nie umiałam nic, że byłam bezmyślną, bezwolną kukłą, dlatego kiedy jak nie teraz się do niej cofnąć?

a co za tym idzie - przestać się dawać jak ta kukła traktować, przez siebie również. mieć do siebie więcej szacunku. nie ma, póki co, nic zdrożnego w przesiedzeniu dnia przy kawie, papierosach i kolejnych stosach cyfrowych płyt, skoro tam właśnie kryje się moja pasja a nie w, przepraszam, podbijaniu setki zwrotek. oczywiście, ja to mogę robić, ale nie w poczuciu, że jest to szczyt moich możliwości, no bo jednak nie jest.

dałam się wpuścić w przeszło półtoraroczny ciąg jakiejś depresji, może niedostrzeganej gołym okiem, bo aktywność przejawiałam, ale z musu, potrzeby. i można było mi powiedzieć naprawdę wszystko o mnie, żebym w to w chwilę uwierzyła. beznadziejna, nic nie warta, głupia, przegrana, słaba, palaczka, pijaczka, narkomanka tylko nie, bo nie było mnie na to stać, ale wszystko inne? broniłam się tylko pozornie, ale trafiało bez pudła. nakręcając koło.

i właśnie wczoraj, gdy wróciłam po podwójnej stypie, trzeźwa jak szpadel, acz pełna kawy, bo jak durna wstałam o ósmej, dotarło do mnie, że wcale nieprawda. już nie.

a jak ktoś myśli coś innego, to już nie mój problem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz