29.12.2013

good times, bad times

czyli przeżyj swoje życie w siedem dni.

to nie miejsca tworzą atmosferę a ludzie.

można by śmiało stwierdzić, że ja się w tamtym domu tak naprawdę wychowałam. i nie chodzi wcale o ilość spędzanego w nim czasu, bo proporcje rysowały się przez dłuższy czas "dziesięć miesięcy u siebie - dwa miesiące tam", może z małymi przerwami na ostatnie dni świąt wszelkich, a o tego czasu jakość. najwięcej, z tych pozytywnych, przygód przeżyłam właśnie tam, najlepsze cechy szlifowałam tam, najbardziej doczekać się wyjazdu nie mogłam właśnie tam, nigdy powrotu z. no, może niekiedy ze zmęczenia natłokiem ludzi i wrażeń, bo tych nigdy tam nie brakowało.

niewielkie miasto z rynkiem. chyba właśnie dlatego miasta z rynkiem od razu kojarzą mi się miło, ciepło, kojąco i przytulnie. takie, wiecie, z okrągłym rynkiem, w środku którego znajduje się albo mini park, albo jakiś pomnik, niewielka budowla, samo centrum centrum, albo z kolei nie stoi nic, za to po każdej z czterech stron jakieś sklepiki, kawiarenki - tu co prawda przez wiele lat nie było żadnej a jak już była, to padała do czasu mojego kolejnego przyjazdu; może dlatego, że miasteczko tak niewielkie, iż każdy woli tę kawę u siebie, do ciastka z cukierni, gdzie wszyscy do siebie po imieniu, znając matkę właściciela, jego babkę i pozostałe osiem pokoleń wstecz - no i kościół. albo i dwa, ale jeden jest taki główny a drugi zapasowy, na wypadek jakiegoś skandalu, by móc się swobodnie zbuntować.
jest też rzeka, koniecznie. bo i gdzie niby jechać w cieplejsze popołudnie? gdzie prowadzać na pierwsze randki, które - w razie niepowodzenia - zawsze można w sekundę zmienić na bezkontekstowy wypad popływać? rzeka, wokół której obowiązkowo urosło już z piętnaście mitów o nieszczęśnikach porwanych z nurtem, bohaterach, co dzielnie nieszczęśników ratowali bądź przemierzyli całą szerokość w najgłębszym jej punkcie.
jest też, rzecz jasna, miejska żuleria, czyli grupa chłopców i panów, którzy niecnie próbują dostać alkohol po dwudziestej drugiej. taka grupka w mieście nie zwróci niczyjej uwagi, gdyby wiedzieli, co się w mieście dzieje po dwudziestej drugiej, to by się skulili ze wstydu, jak nieistotne są ich przewiny w porównaniu, ale tu są panami. piją, jakbyście powiedzieli, like a sir, bo choć zioną nieco, to zawsze drzwi przytrzymają, skłonią się zataczając, powiedzą dobry wieczór pamiętając bez zająknięcia nazwiska i proszę pozdrowić dziadziusia.

ano właśnie - dziadziusia. ja też tam mam bagaż pokoleń. córka, wnuczka, bratanica, członkini - jak się okazuje - elitarnego rodu. nie wiedzą o mnie bieżącego nic, ale moją historię znają lepiej ode mnie samej.

są również szkoły - po jednej na etap. a także, jak się tym razem przekonałam, zawodówka, jakaś samochodowa. najciekawsze rzeczy dzieją się w liceum, jakieś ciąże, papierosy, skandale na miarę lokalnej gazetki. albo wręcz uwiecznienia na tablicy, która wisi u wejścia na rynek.

oczywiście wdarła tu się na przełomie lat cywilizacja, nieznośny rozwój i konsumpcjonizm i choć wciąż wiernie chodzi się po bułki do tego białego za fryzjerem, to już banki są ze trzy - a był jeden, spółdzielczy - aptek pięć, cztery supermarkety - i to takie na poważnie, trzeba wziąć koszyk i kartą płacić - filie sieci komórkowych - po jednej na każdą, communication breakdown, po co iść na kawę do sąsiada, jak można zadzwonić albo wysłać sms? - kiedyś była AGENCJA TOWARZYSKA, ale zamknęli na trzy spusty i teraz tylko jakaś knajpa się ostała, czynna do dwudziestej trzeciej.

jest pizzeria. i dom kultury. dom weselny. restauracja gdzieś na tyłach. cmentarz, gdzie każdy popatruje cichcem na cudze groby, kto był, jak przystrojone i który wygląda na w miarę świeży, bo.. a no tak, heniek od makowskich, on to stary pijak był, więc tylko kwestia czasu. ale szkoda, porządny chłop był jak nie zapił.

by nie zapomnieć o historii miasta jest też muzeum pamięci. początkowo dedykowane jednemu z bohaterów, z czasem stało się muzeum miasta. usytuowanym na silnych przedmieściach, wśród drzew w małym dworku. jeśli ma się odbyć koncert, taki klasę wyżej, z pianinem, fortepianem, skrzypcami niekiedy, to tam.

a na sam koniec opisu zostawiłam prawdziwą bombę - jest też, proszę państwa, browar. miejsce pracy większości mieszkańców, a kto tam nie robi, to pewnie podłapał coś w Warszawie i dojeżdża bladym świtem. każde szanujące się miasto ma takie miejsce - czy browar, czy mleczarnia, markę, z której miasto słynie. dziś już też się popsuł, ktoś go niecnie wykupił i już stare, sprawdzone receptury szlag trafił, bo liczy się ilość - nie jakość. ale jest, stoi. i zatrudnia.

i takie właśnie jest to miasteczko. z rzeką i rynkiem.

wracam do niego już coraz rzadziej, ale za to chętniej i na dłużej. taki jakiś zupełnie inny świat, choć wcale nie odległy, godzinę beretem od domu faktycznego.

tak robią na filmach. i w teledyskach. nie wyobrażam sobie ucieczek samochodem. nawet pociągami tak średnio. jak się ucieka, to tylko pksem, z obskurnego dworca, starym, kaszlącym tumanami kurzu pojazdem. między nogami albo i na kolanach ściska się plecak, w którym mieści się kilka najpotrzebniejszych rzeczy, nieco całkiem zbędnych a i tak na miejscu okazuje się, że zostało coś, bez czego trzeba sobie jakoś poradzić. i się radzi, jak to w życiu.
można spać, ale nie polecam. straci się wtedy całe znaczenie tej ucieczki, nie zobaczy się na własne oczy momentu, w którym z wolna niknie za plecami nieprzyjazne a zaczyna się pełne nadziei i spokoju. wieżowce zmieniają się w drzewa, spaliny w dym z kominów, billboardy w nieskończone hektary. nie będzie można odetchnąć nareszcie pełną piersią, wiedząc, że przynajmniej przez jakiś czas życie Cię nie dogoni.

i nawet udało mu się nie dogonić przez całe trzy dni. wróciły za to wszystkie te najlepsze wspomnienia - najpierw te z domem związane, pokojami, kątami a nazajutrz w ogrodzie, gdy już świeciło słońce i można było coś dojrzeć, przypominałam sobie, patrząc na pousychane gałęzie, krzaki i pnie, jak było tam niegdyś zielono, drzewa owocowe połyskujące wiśnią, gruszkami, całe tony opadłych jabłek, mirabelek, pnącza winorośli i chrzan. rósł wielki chrzan. a także topole, sekwoje, które ulubiły sobie nieświadome zagrożenia koty, które ściągać trzeba było wraz z ekipą strażaków. czasem nawet byli potrzebni tylko do zagrania na ambicji, bo w końcu same odważały się zbiec.
dziś to wszystko jest już strasznie zabiedzone, jedynie trawa skoszona przypomina o latach świetności, ale już za podwójnym garażem leżą jakieś stare deski, taczki, jakieś narzędzia, już teraz, choć hamak wisi nowy i ogrodowe meble zachęcają do wizyt, to nie wygląda ni krztynę jak kiedyś. hamak trzyma się na dwóch, niemal ostatnich drzewach, pośród stolika i krzeseł nie ma ochładzających krzaków, mała altana pełna już teraz tylko pajęczyn - nie słońca i gwaru. róże też wycięli. martwe pastwisko wiecznie żywych wspomnień. li tylko.

i tak wymykałam się cichcem, między jedną potrawą a drugą, między jednym przemieszaniem barszczu a drugim smażeniem cebuli, chodziłam niebezgłośnie - stare, trzeszczące podłogi - po pokojach, zeszłam do piwnicy, której bałam się kiedyś jak cholera, bo było ciemno i zimno, pająki, myszy i wilgoć; nawet jak wyremontowali i zrobili tam pralnio-suszarnię i pomieszczenie na weki, to schodziłam powoli i bacznie mierzyłam miejsce oddalone o następny krok, czy na mnie coś nie wyskoczy, nie spadnie, nie piśnie i nie połaskocze w pędzie ogonem.
strych? o, strych to co innego. na strychu mieszkały Muminki, przynajmniej tak mi powiedziano i bardzo mi było wstyd za siebie, że ciągle je płoszę i dlatego nigdy nie widziałam. widziałam za to szafę. i kufer. i pająki, ale te były inne niż te w piwnicy i z nimi można było żyć. były też czasem gołębie, takie co dostały się oknem - miały dużo czasu i sporo swobody, bo trasa do okna była najczęściej strasznie zawalona, więc jak już ktoś je otworzył, to potrafiło tygodniami się wietrzyć. mimo to było tam strasznie sucho, więc chodziłam tam z Ciotką rozwieszać pranie latami. taka mała dziewczynka i taka wielka miednica. Ciotka zresztą przez wiele lat też w tym domu mieszkała i to za jej sprawą pewna część strychu - powiedzmy taki przedstrych, pomieszczenie przed strychem właściwym - przerobiona została na przytulny pokoik. który zajęłam od razu, gdy.

bo po trzech dniach przyjechał Tata. miał być koło czwartej, przyjechał wpół do siódmej, znane z zostawionego świata.
przyjechał, ucałował mnie oficjalnie w czoło, zapytał co słychać, zeznał, iż Mamę odstawił i zaczął się kręcić bez celu, jak to on ma w zwyczaju. po wszystkich pokojach, już podłoga zaczęła koszmarnie zgrzytać, jakbym czytywała Harry'ego Pottera, jak zwykłam za młodu, to bym powiedziała coś o Dementorach w tym miejscu.
zainfekował mi te wszystkie miejsca piorunującym chłodem, już nie do odzysku do końca wycieczki.
stanęliśmy w miarę w kręgu, rozdano opłatek, ktoś rzucił godną poparcia myśl, by złożyć jedne życzenia ogólne, bez żadnych wycieczek osobistych, ale no niestety, były. niczego sobie nie pożyczyliśmy.
połamaliśmy opłatek na przemian, po całusie w policzki - on mi, ja jemu - i starczy, do stołu. nie siedzieliśmy obok siebie, miałam go po skosie.
odpowiednio daleko by swobodnie jeść, nieznośnie blisko, by zacząć się trząść.
nie wiem jakim cudem udało mi się przez trzy dni nie myśleć o pracy i jej rychłym braku, o chorobach Mamy, o tym, że znów chcą ją operować, o kłótniach, sporach, ratach, ale wiem za to, że wszystko nagle wróciło. słowem nie musiał się odzywać, by to wszystko mi podarować.
jedynym pokojem, do którego nie wszedł, był ten na strychu. zrozumiałym jest zatem, że właśnie tam się udałam - najpierw z kieliszkiem i papierosem, potem z całą pościelą (ciekawe czy kupił to o braku miejsca, choć było go dość i czy jeśli nie, to zastanowił się dlaczego mimo to. pewnie nie, musiałby o mnie pomyśleć).
przesiedziałam tam trzy czwarte wieczoru. naturalnie bym rano zeszła i wróciła tylko do spania, jak zwykłam robić, gdy faktycznie było dużo ludzi, ale teraz wypadałam co godzinę, dwie. na dół schodziłam rano po kawę i z powrotem. zeszłam na dłużej, gdy pojechał po swoją Mamę, kilka godzin go nie było.
lecz to nie tylko z nim były problemy. przez tę całą nerwowość zaczęłam się ze wszystkimi spierać, o kompletne głupoty; jak przez trzy bite dni było między mną a ludźmi tam wzorcowo, tak teraz w trzy godziny pozrażaliśmy się do siebie również wzorcowo.
a na strychu? tam w tym pokoju nie ma co robić tak naprawdę. znaczy ok, jest łóżko a za ścianą regał z książkami, więc można czytać. ale nic nadto. radio jest, ale nie działa, biurko puste a przynajmniej pełne nieprzydatnych rzeczy.
pozostaje myśleć. bardzo dużo o bardzo wielu rzeczach. wspominać, przypominać, starać się naprędce zapomnieć, wykańczać kolejne paczki i wyglądać kolejnych den butelek. swoją drogą nie wiedziałam, że umiem płakać aż do bólu płuc.

drugiego dnia przyjechał Ulubiony Kuzyn. ulubiony od dawna, wiecznie młody duch, po wieloletnich perturbacjach z kolejnymi członkami rodziny to z nim mam najcieplejsze, nigdy nie zagrożone relacje. choć też równie nigdy chyba nie udało nam się porozmawiać tak szczerze, może raz, jak wpadłam do niego przy okazji wesela w Lublinie. nawet jak jechaliśmy dzień cały z Danii, to rozmawialiśmy, owszem, ale chyba o niczym ważnym. widać tak najbezpieczniej zachować wciąż dobre relacje.
przyjechał z córeczką, roczną. urokliwe wielce dziecko, zresztą ja już tak mam, po odchowaniu trójki Brata i poniekąd jednego Siostry, że dla dzieci, zwłaszcza małych, mam taryfę ulgową. choć irytuje mnie czasem, że płaczą, to biegnę na ratunek, jak każą - one, nie dorośli - to noszę godzinami, bo one się wtedy tak fajnie, ufnie wtulają. i to wynagradza ich płacz i wagę. a małe buciki czy skarpetki robią mi to samo, co plastikowe telefony - zła, twarda, nieugięta, wściekła tracę w sekundę nadmiary energii i pieczołowicie odkładam z namaszczeniem i troską. no bo co dzieci winne, że wyrastają z nich tacy dorośli?
oczywiście podniósł się temat mojego macierzyństwa, że skoro tak mięknę przy, to warto pomyśleć. nie warto, jeszcze nie.
i tak, całkiem błogo, kiedy nie spała, a kiedy spała to szłam na górę, przetrwałam dwa dni jej pobytu.

miałam wyjeżdżać tego samego, ale oczywiście mój ojciec miał inne plany, a ja już pieniędzy na samodzielny powrót nie. dlatego co? strych, jak najdłużej, jak najbardziej, jak najdalej.

wiem, widzę wyraźnie o czym to świadczy, nawet ci, z którymi tak się kłóciłam widzieli i pogodzili się ze mną mówiąc, że zmieniłam się całkowicie jak tylko przyjechał. pora teraz się jak najwięcej zmieniać, gdy tylko będzie znikał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz