... o prasie rodzimej.
Powiedzmy, że ten tekst piszę nieco pod wpływem rozmowy,
jaką niedawno odbyłam na Facebooku z jedną z redaktorek pewnego serwisu
internetowego. Serwisu, dodajmy, pobłogosławionego przez firmę, która przez
lata kojarzyła mi się z szacunkiem, z czymś wyższym, a na pewno z czymś, co bez
cienia złośliwości, choć może ludzkiego zachwytu – kojarzyła mi się z czymś
Wyższym. Z czymś, do czego ja, z moim wykształceniem i wiedzą, nie powinnam się
pchać.
Nie chodzi mi tu, wbrew pozorom, o wyszydzenie mojej
rozmówczyni, co o ubolewanie nad obecnym stanem rodzimej – jednak –
publicystyki, gdyż.
Będąc młodą dziewczynką, bo nawet nie lekarką, wpatrywałam się w szare gazety
z pewnym respektem. Miałam, bowiem, pełną świadomość – a może wyłącznie
nadzieję – że zawierają one treści, których albo nie zrozumiem, albo zrozumiem,
niemniej wydadzą mi się nudne,
dzisiaj: poważne. Dlatego, poza prawem do bezstresowego zakupu papierosów czy
alkoholi, prawem do głosowania, czekałam też na to. Aż będę mogła czytać „szare”
gazety. Te poważne.
Kwestii kupowania papierosów czy alkoholu bez problemu
nie rozwinę, gdyż mogłabym narazić kilku zaprzyjaźnionych sprzedawców na
kłopoty (bo mimo, że prawo nie działa wstecz, to myślę, że wciąż zaprzyjaźniają
się z nieletnimi klientami), jednak poziomem wreszcie dostępnego mi
redaktorstwa się zmartwię. No bo cholera, tyle czekania i na co?
Nie kupuję szarych gazet, przyznam się może. Miałam cichą
nadzieję, że mając Internet, dostęp do wszystkiego – choć dziś nie brzmi to
wcale tak odkrywczo, raczej napawa obawą – mogę sobie odpuścić. Czułam się,
powiedzmy, poniekąd wygrana, że
płacąc pewną kwotę – niewspółmierną do opłat, jakie wnosić musiałabym przy
kupowaniu regularnym kolejnych tytułów – mogę mieć więcej. Bo, przynajmniej w
teorii, mam lepiej niż moi rodzice, że o dziadkach nie wspomnę, którzy dostęp
mieli ograniczony, czytaj – podobno – gorszy. Acz dziś jak patrzę, to czy ja
wiem?
Jeszcze parę lat temu siadałam do tzw. prasówki chętnie, bo było o czym, było
na poziomie i było, jak mówię, taniej niż w kiosku. Kiedyś tak. Mogłam wpaść
triumfalnie do pokoju dopiero co wstających rodziców i Oznajmić Im Wieść. Dziś
już nie mogę. Chyba, że ktoś umrze, acz dla mnie to nadal ekstremum.
Myślałam kiedyś, że przyznając się publicznie do czytania
newsów głównie z obcojęzycznych serwisów, rodzimych wieści o kulturze,
technice i nauce, wywołam śmiech i pobłażanie, jako ta głupsza, prostsza, mniej
zorientowana. Że tytuły uznawane niegdyś, jeśli nie znajdują mojego zainteresowania,
to znaczy, że ja nie dorastam wciąż. Nie był to może mój wielki kompleks, ale
jednak. Tymczasem moi znajomi, bliscy i ludzie, do których poziomu z cicha
chciałabym dorosnąć mają podobnie. Też nie czytają, bądź wykpiwają rodzime
teksty.
Wspomniana redaktorka próbowała się bronić popularnością.
Hej, ale czyżby? Gdzie są czasy, kiedy redaktor i ogólnie – gazeta, wyrastająca
nieco powyżej Faktu czy Super Expressu dbała o czytelnika, nie o
poziom? Czy to nie było, swego czasu, na odwrót, że ci, czytający prasę –
elektroniczną, papierową, co za różnica, skoro to podobno równorzędne, tyle, że
szybciej – są wyżej? Że stanowią
pewną, przepraszam za górnolotne słowo, elitę? Spytała mnie retorycznie, czy
gdybym ja dostała propozycję… przyznam, że nie spodziewam się. Nigdy nie
spodziewałam. Czułam się za mała, za głupia do pisania w prasie dla kraju, ale
dziś chyba czuję się za bardzo. I mi głupio. Nie za swoją pychę a za nich. Że są
ludzie, którzy uważają krajową prasę za za
niskie progi. Serio?
Serio. Czytam artykuły, wciąż pojawiające się na głównych
stronach – co z tego, że internetowych, podobno to tylko forma wydania – artykuły
o teledyskach, statystykach youtube’owych, ilościach lajków, jakie zdobyły
uznane postaci na Twitterze i mnie nie tyle zazdrość zżera, co zażenowanie (też
na z). O rażących błędach
stylistycznych czy literówkach, świadczących o braku banalnej korekty nie
wspomnę, bo powiedzmy, że moje zboczenie i się czepiam (choć czy faktycznie? Redaktorstwo było specjalizacją na moim
niesławnym kierunku studiów, więc nikt po nim nie jest? Hej, ja też nie; mogę
zdobywać góry.)
Jak mówię – odhaczam informacje z polskich stron jako przeczytane, szukając tylko wpisów na
blogach, zagranicznych serwisach i tych DZIAŁACH, czyt. w teorii dodatkach
pobocznych, które zajmują się kulturą. Na swoje newsy szkoda mi nerwów. I
facepalmów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz