8.05.2013

Oh, for the love of god #5


... o prasie rodzimej.

Powiedzmy, że ten tekst piszę nieco pod wpływem rozmowy, jaką niedawno odbyłam na Facebooku z jedną z redaktorek pewnego serwisu internetowego. Serwisu, dodajmy, pobłogosławionego przez firmę, która przez lata kojarzyła mi się z szacunkiem, z czymś wyższym, a na pewno z czymś, co bez cienia złośliwości, choć może ludzkiego zachwytu – kojarzyła mi się z czymś Wyższym. Z czymś, do czego ja, z moim wykształceniem i wiedzą, nie powinnam się pchać.
Nie chodzi mi tu, wbrew pozorom, o wyszydzenie mojej rozmówczyni, co o ubolewanie nad obecnym stanem rodzimej – jednak – publicystyki, gdyż.

Będąc młodą dziewczynką, bo nawet nie lekarką, wpatrywałam się w szare gazety z pewnym respektem. Miałam, bowiem, pełną świadomość – a może wyłącznie nadzieję – że zawierają one treści, których albo nie zrozumiem, albo zrozumiem, niemniej wydadzą mi się nudne, dzisiaj: poważne. Dlatego, poza prawem do bezstresowego zakupu papierosów czy alkoholi, prawem do głosowania, czekałam też na to. Aż będę mogła czytać „szare” gazety. Te poważne.

Kwestii kupowania papierosów czy alkoholu bez problemu nie rozwinę, gdyż mogłabym narazić kilku zaprzyjaźnionych sprzedawców na kłopoty (bo mimo, że prawo nie działa wstecz, to myślę, że wciąż zaprzyjaźniają się z nieletnimi klientami), jednak poziomem wreszcie dostępnego mi redaktorstwa się zmartwię. No bo cholera, tyle czekania i na co?

Nie kupuję szarych gazet, przyznam się może. Miałam cichą nadzieję, że mając Internet, dostęp do wszystkiego – choć dziś nie brzmi to wcale tak odkrywczo, raczej napawa obawą – mogę sobie odpuścić. Czułam się, powiedzmy, poniekąd wygrana, że płacąc pewną kwotę – niewspółmierną do opłat, jakie wnosić musiałabym przy kupowaniu regularnym kolejnych tytułów – mogę mieć więcej. Bo, przynajmniej w teorii, mam lepiej niż moi rodzice, że o dziadkach nie wspomnę, którzy dostęp mieli ograniczony, czytaj – podobno – gorszy. Acz dziś jak patrzę, to czy ja wiem?

Jeszcze parę lat temu siadałam do tzw. prasówki chętnie, bo było o czym, było na poziomie i było, jak mówię, taniej niż w kiosku. Kiedyś tak. Mogłam wpaść triumfalnie do pokoju dopiero co wstających rodziców i Oznajmić Im Wieść. Dziś już nie mogę. Chyba, że ktoś umrze, acz dla mnie to nadal ekstremum.

Myślałam kiedyś, że przyznając się publicznie do czytania newsów głównie z obcojęzycznych serwisów, rodzimych wieści o kulturze, technice i nauce, wywołam śmiech i pobłażanie, jako ta głupsza, prostsza, mniej zorientowana. Że tytuły uznawane niegdyś, jeśli nie znajdują mojego zainteresowania, to znaczy, że ja nie dorastam wciąż. Nie był to może mój wielki kompleks, ale jednak. Tymczasem moi znajomi, bliscy i ludzie, do których poziomu z cicha chciałabym dorosnąć mają podobnie. Też nie czytają, bądź wykpiwają rodzime teksty.

Wspomniana redaktorka próbowała się bronić popularnością. Hej, ale czyżby? Gdzie są czasy, kiedy redaktor i ogólnie – gazeta, wyrastająca nieco powyżej Faktu czy Super Expressu dbała o czytelnika, nie o poziom? Czy to nie było, swego czasu, na odwrót, że ci, czytający prasę – elektroniczną, papierową, co za różnica, skoro to podobno równorzędne, tyle, że szybciej – są wyżej? Że stanowią pewną, przepraszam za górnolotne słowo, elitę? Spytała mnie retorycznie, czy gdybym ja dostała propozycję… przyznam, że nie spodziewam się. Nigdy nie spodziewałam. Czułam się za mała, za głupia do pisania w prasie dla kraju, ale dziś chyba czuję się za bardzo. I mi głupio. Nie za swoją pychę a za nich. Że są ludzie, którzy uważają krajową prasę za za niskie progi. Serio?

Serio. Czytam artykuły, wciąż pojawiające się na głównych stronach – co z tego, że internetowych, podobno to tylko forma wydania – artykuły o teledyskach, statystykach youtube’owych, ilościach lajków, jakie zdobyły uznane postaci na Twitterze i mnie nie tyle zazdrość zżera, co zażenowanie (też na z). O rażących błędach stylistycznych czy literówkach, świadczących o braku banalnej korekty nie wspomnę, bo powiedzmy, że moje zboczenie i się czepiam (choć czy faktycznie? Redaktorstwo było specjalizacją na moim niesławnym kierunku studiów, więc nikt po nim nie jest? Hej, ja też nie; mogę zdobywać góry.)

Jak mówię – odhaczam informacje z polskich stron jako przeczytane, szukając tylko wpisów na blogach, zagranicznych serwisach i tych DZIAŁACH, czyt. w teorii dodatkach pobocznych, które zajmują się kulturą. Na swoje newsy szkoda mi nerwów. I facepalmów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz