1.05.2013

Jak postanowiłam zostać gwiazdą Internetu.

Byłam ostatnio – spontanicznie, przypadkowo – na TweetUpie. Teoretycznie.
Praktycznie wszak byłam w miejscu, w którym odbywał się TweetUp, w godzinach, w których odbywał się TweetUp, widnieję nawet dumnie na liście osób, które brały w nim udział, aczkolwiek z ręką na sercu, to ja nie mogę powiedzieć, żebym jakoś szczególnie na nim była. W rzeczywistości bowiem, co zapewne naturalne, gros czasu spędziłam z ludźmi sobie znanymi – później jeszcze z dwiema do tej pory nieznanymi – a przy stoliku właściwym spędziłam minut może pięć. I nie tylko dlatego, że palę notorycznie papierosy a w środku nie można – też dlatego, że po przysłuchaniu się ich rozmowie przez chwilę niewiele z niej zrozumiałam. A oni rozumieli się świetnie, widać, że swoje, hermetyczne, ale świetnie zgrane towarzystwo. Ja równie świetnie bawiłam się w swoim.

Wracając pomyślałam – jak już przestałam gorączkowo myśleć czy uda mi się zdążyć na ostatnie dzienne autobusy i tramwaje, bo później następowała circa godzinna luka, nim w ruch szły nocne – czemu by nie? I nie czemu by nie założyć konta na Twitterze, bo mam, tyle, że zamknięte, więc tyle mam kontaktu ze środowiskiem, co kot napłakał i co zretweetują znajomi. I to znajomi znajomi, głównie wzięci z innych części Internetu przez lata. Dlaczego nie otwarte?
Bo Twitter do tej pory kojarzył mi się źle. A raczej kompletnie nie z mojej bajki. Nie miałam potrzeby poznawania ludzi ze świata, skoro na zawsze miało to mieć miejsce wyłącznie w Sieci; ludzie, których znałam zakładali konta na Twitterze trochę snobistycznie, by móc, łamaną angielszczyzną, się poczuć światowo właśnie, względnie nie pisali tam nic, łącząc jedynie konta, czego szczerze nie znoszę, bo nie po to mam kogoś w trzech lokalizacjach, by w każdej było to samo. Been there, tried that – to nudne jest, tak wrzucać wszędzie to samo. Później pojawiła się fala polityczna, coś, czego – bez zbędnych komentarzy – imać się nie chcę, tendencja jest taka, że raczej ze światem polityki wspólnego mam coraz to i mniej, nie mam ani potrzeby ani dostatecznego (z wyboru) zasobu wiedzy, by dyskutować z premierem, ministrem czy papieżem. O zwolennikach/przeciwnikach konkretnych opcji nie wspomnę.

Więc założyć drugie – pierwszego nie otworzę za nic, jak już mam mieć najbardziej prywatne z nieprywatnych miejsc w Sieci, to chcę się czuć swobodnie – tym razem publiczne, ok. Ale po co?
No może po to, po co zakładają tam konto ci wszyscy pasjonaci dziedziny wszelakiej, dzieląc się zainteresowaniami, wiedzą, przy okazji zyskując nową wiedzę a kto wie – może zarażając się cudzymi zainteresowaniami? No dobra, ale z czym do ludzi?
Tu już odpowiedź była oczywista – z tym, z czym wychodzę do nich od dłuższego czasu a co ostatnio zaniedbałam i staram się odświeżyć. Szumnie mówiąc kulturą, mniej szumnie muzyką i filmem.

Zaczęłam od oczyszczenia sobie pola – wywaliłam po pierwsze niniejszego bloga z NetworkedBlogs, wykorzystałam radośnie opcję usunięcia wszystkich postów owego NB z timeline’u na Facebooku, by móc wybierać samodzielnie, co chcę by zostało przeczytane przez innych, zmieniłam wtyczkę kojarzącą Last.fm z rzeczonym Facebookiem (z tej, co wrzucała całe klipy na tę, co skromnie ogranicza się do linijki tekstu Jane loved [to i to, tego i tego]), dokończyłam żmudny proces przeprowadzania bloga z ownloga (było tam jeszcze z osiemdziesiąt postów, teraz jest pusto, sam layout się ostał, ale nie kasuję takich rzeczy, bo może się kiedyś przydać; i tak tego nikt nie szuka), dzieląc wszystko ładnie na kategorie, dorzuciłam tu linki do innych serwisów, na których się udzielam bądź udzielałam – o części sobie w ogóle przypominając, więc jeszcze musiałam je zaktualizować, dodałam przeszukiwarkę blogową, która mi też się przyda, gdyż czasem chcę sobie do czegoś wrócić, ale nie pamiętam, w której notce o tym było, uwaliłam się jak dziki osioł w poszukiwaniu opcji like, dopisanej do poszczególnych postów, by wreszcie skapitulować i dodać ogólny, założyłam wreszcie to drugie konto na Twitterze (link obok), odsiałam z poprzedniego wszystkich, którzy umieszczeni zostali na liście muzyczno-filmowej (a, tak, w ogóle zrobiłam te listy najsampierw) i sobie jestem.

Bo ja nie lubię w chaosie. Umiem, ale nie lubię. Żyję w nim, ale nie lubię. Dlatego sobie ładnie posegregowałam, po latach bycia internetowym zgiełkiem sobie wydzieliłam coś, co w istocie wydzieliło się ze mnie. Mnie codzienną, żyjącą, jęczącą, marudzącą, cieszącą się, ludzką i mnie oglądającą, słuchającą, bywającą, interesującą się, zgłębiającą. Bo to jest, nie ma się co już oszukiwać. Od zawsze zresztą trochę, przyznam, zazdrościłam, nie tyle bloggerom, co tym, którzy prowadzili blogi dedykowane jednej dziedzinie, w której zapewne rozwalali swój osobisty system. Coś, w czym w warunkach Sieci byli pewnie zwyczajni, ale u siebie na podwórku uchodzili za znawcę. Wygląda na to, że ja też uchodzę. To „I tak jeśli spytam kogokolwiek z Internetu o The Knife, to - poza kilkoma wyjątkami - wejdziemy w temat jak w masło, rozwiniemy kwestię płyt, utworów, powymieniamy się wrażeniami po odsłuchaniu ostatniego wydawnictwa, napomkniemy - bo i nie da się nie - o Fever Ray i będzie po sprawie. Jeśli jednak pójdę jutro i zagadnę, choćby tego kolegę, co go wychwalam pod niebiosa, bo wie kim są Garbage, Tenacious D i wszystkie inne, wiodące zespoły niedyskotekowe, to będę musiała się uciec do nieśmiertelnej reklamy z piłeczkami.” wcale nie jest nijak przesadzone, oni nie mają pojęcia o czym ja do nich mówię. Więc nie mówię. I marnieje. Niepotrzebnie.
Nie jestem jednak aż tak przyzwyczajona do wchodzenia w wyjałowione role, by prowadzić blogi – duże – równolegle, dlatego kategorie to wszystko, na co mnie stać. Co mogę ogarnąć, bo i po co robić coś, w czym się niebawem pogubię i padnie, jeśli już chcę, by było na lata.

Nawet te dwa konta na Twitterze sobie, z ulgą wielką, właśnie wsadziłam w jeden TweetDeck, pięknie sobie to zrobiłam, choć się obawiałam, że się nie da tak całkiem, bo cholery bym dostała z tymi zaloguj, wyloguj, zmień login i hasło, zaloguj, wy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz