Wstawanie w niedzielę o dziewiątej – a przed to już w
ogóle – sensu nie ma. Jeśli nie chodzi o odbycie przeuroczej, choć może nie do
końca wyraźnie widocznej (to przez to niepohamowane ziewanie), wycieczki czy
wyprawy na ryby, to odradzam z całego serca. Niby ma się więcej czasu, ale w
rzeczywistości, to robi się wszystko, co zwykło się robić w niedziele,
wliczając w to przerwy między kolejnymi zajęciami a także przerwy od przerw, i
jeszcze kawał zostaje. Co robić, co robić? Godzina dziewiętnasta, spać przecież
nie pójdę, nie będę się wygłupiać. Film już rano obejrzałam, więc odpadł, to
może obejrzę inny. Po dłuższych poszukiwaniach, których szczegóły może kiedyś
opiszę, bo się miotam, jak złowiona w niedzielny poranek ryba, od taktyki do
taktyki – przypomniałam sobie o Hitchcocku.
Że chciałam, że miałam, ale nie obejrzałam. O, jakie szczęście, o, jak się
odtrułam po Poradniku Pozytywnym (czy
jakoś tak).
Perełka, majstersztyk, ciasteczko z kremem i kandyzowaną
wisienką.
Już od pierwszych sekund dałam się zahipnotyzować przez
perfekcyjnie dopracowany świat lat sześćdziesiątych, widzianych przez puszczone
oko Alfreda. Weszłam w rzeczywistość rysowaną dykcją osobliwą, akcentem wielce
dźwięcznym, czołem podniesionym, choć nieco już pożółkłym. Hopkins Hitchcocka
nie grał – on nim był, święcie w to wierzę. Emocje zagrać można, zwłaszcza te
gwałtowne, postawę skopiować, głos podsłuchać i wymodulować, ale charyzmy nie zagrasz,
nie dysponując własną. Pełen tytuł winien brzmieć Hitchcock (i ludzie wokół niego), bo właśnie tak się to odbywało –
Hitch.. Hopkins znaczy był jak wielki magnes, do którego podoczepiano resztę
obsady. Wiarygodnie znużoną a pewnie i ciut przestraszoną asystentkę
ekstrawaganckiego reżysera (Toni Collette), nieugiętego – i absurdalnego –
cenzora (Kurtwood Smith), żądnego kolejnego sukcesu, nieskłonnego do odważnych
kroków dyrektora Paramount Pictures (Richard Portnow)…
O dwóch najważniejszych kobietach tego filmu należałoby
napomknąć coś więcej. Zacznę od publicznego przyznania (najbardziej publiczne z
mi dostępnych, ale jak ktoś wie, jak mogę bardziej, to śmiało, chętnie), że
może to siła filmu, może olśnienie blaskiem głównego bohatera, ale nawet do tej
pory mi niemiła Scarlett Johansson zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Cichcem
podejrzewam, że wynika to w ogromnej mierze z wzięcia jej kształtów w karby, co
wymuszało na niej wreszcie grę a nie tylko wyglądanie, a także tego, że
aparycję ma bliższą właśnie stylom z tamtych lat a nie wulgarnej, nowojorskiej
lafiryndzie czasów obecnych. Bardzo przyjaźnie się prezentowała w tej peruczce,
z pąsowym licem i dzióbkiem. W ugrzecznionej bluzeczce zapiętej pod szyję, z
rękami na kierownicy wyglądała wypisz, wymaluj, jak słodka aktoreczka z lat
sześćdziesiątych. Tylko trochę wdziękiem ustępowała jej Jessica Biel,
wcielająca się w rolę niewdzięcznej Very Miles, która mając przed sobą
świetlaną karierę, zdecydowała się poświęcić rodzinie, za co spotkała ją kara –
w wielkiej Psychozie grała jedynie
siostrę głównej bohaterki (niewdzięczna
rola w sam raz dla niewdzięcznej dziewczyny). Ciekawa jest ta akurat zbitka
aktorek – kilka lat temu zagrały podobne sobie role w dwóch filmach o
iluzjonistach, Scarlett w Prestiżu,
Jessica w Iluzjoniście.
Natomiast żona… W czasie, kiedy większość dziewczynek
chciałoby być Scarlett jak dorosną lub choćby aktorką, której przyjdzie
wystąpić w jednej z najgłośniejszych scen w historii kina, ja chciałabym być
Almą Reville odtwarzaną przez Helen Mirren. Pomyślałam sobie, już tak pod
koniec filmu, po obejrzeniu całej potyczki Żony Artysty z jego Pasją, z którą
nieraz pewnie przegrywała walkę o uwagę męża, że nie chciałabym nigdy postawić
swojego towarzysza przed wyborem między mną a jego pasją. Bo jeśli będę miała
pecha, to wybierze… mnie. A takiego to raczej już bym nie chciała. I to wcale
nie dlatego – ok, nie tylko dlatego – że prędzej czy później by miał do mnie o
to, choćby i niewypowiedziany, żal, ale przede wszystkim, bo właśnie w jego
pasji tkwi klucz do jego istnienia. To ona go napędza tak naprawdę i głównie
dzięki niej jest on tym, z którym zdecydowałabym się spędzić życie. Alma to
wiedziała. W chwilach słabości udawała się do zacisznego domku Whitfielda Cooka
(Danny Huston), ale nigdy nie wyszła poza zgodę na lekką adorację. Oddana była
Alfredowi jak pies, znosiła jego humory, rodzące się wraz z kolejnymi scenami
jego najgłośniejszego dzieła, okraszając je ciepłą przecież złośliwością, która
– skutecznie – temperowała odrealnionego niekiedy artystę. Miewała, rzecz
jasna, chwile słabości, tęsknoty za wyobrażeniem spokojnego życia, jednak nigdy
tak naprawdę by go nie przyjęła, w zamian za to, jakie prowadziła u boku Hitchcocka.
Nie pozostawała tak naprawdę w cieniu – raczej bez rozgłosu trzymała nad nim
pieczę. Nie wiadomo, tak naprawdę, które z nich miało większe szczęście, że na
siebie wzajemnie trafili. I właśnie Mirren oddała to wszystko znakomicie.
Mieszane uczucia mam jedynie do… reżysera tego całego
spektaklu. Już po projekcji, właściwie w trakcie pisania niniejszego tekstu,
dowiedziałam się, iż Hitchcock był
jego debiutem fabularnym. I teraz nie wiem czy bardziej mnie to zaskakuje czy
może jednak, wzorem debiutanckich nagrań muzycznych, było do przewidzenia, że
takie cacka wychodzą spod igły początkującym, jeszcze niezmanierowanym,
nieznudzonym, wręcz głodnym pracy i zmotywowanym niechęcią porażki przy
wypuszczeniu pierwszego dzieła. W którymkolwiek kierunku by te moje rozważania
nie poszły – chylę czoła.
Udało mu się stworzyć obraz, który traktując w sporej
mierze o procesie powstawania innego obrazu, skłonił mnie do ponownego
spotkania z tym drugim. Jak już bowiem mówiłam – mi Psychoza to tak średnio weszła, a raczej właśnie wcale nie. Może zbyt
szybko spisałam ją na straty…?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz