24.04.2013

HITCHCOCK, reż. Sacha Gervasi


Wstawanie w niedzielę o dziewiątej – a przed to już w ogóle – sensu nie ma. Jeśli nie chodzi o odbycie przeuroczej, choć może nie do końca wyraźnie widocznej (to przez to niepohamowane ziewanie), wycieczki czy wyprawy na ryby, to odradzam z całego serca. Niby ma się więcej czasu, ale w rzeczywistości, to robi się wszystko, co zwykło się robić w niedziele, wliczając w to przerwy między kolejnymi zajęciami a także przerwy od przerw, i jeszcze kawał zostaje. Co robić, co robić? Godzina dziewiętnasta, spać przecież nie pójdę, nie będę się wygłupiać. Film już rano obejrzałam, więc odpadł, to może obejrzę inny. Po dłuższych poszukiwaniach, których szczegóły może kiedyś opiszę, bo się miotam, jak złowiona w niedzielny poranek ryba, od taktyki do taktyki – przypomniałam sobie o Hitchcocku. Że chciałam, że miałam, ale nie obejrzałam. O, jakie szczęście, o, jak się odtrułam po Poradniku Pozytywnym (czy jakoś tak).

 
Perełka, majstersztyk, ciasteczko z kremem i kandyzowaną wisienką.
Już od pierwszych sekund dałam się zahipnotyzować przez perfekcyjnie dopracowany świat lat sześćdziesiątych, widzianych przez puszczone oko Alfreda. Weszłam w rzeczywistość rysowaną dykcją osobliwą, akcentem wielce dźwięcznym, czołem podniesionym, choć nieco już pożółkłym. Hopkins Hitchcocka nie grał – on nim był, święcie w to wierzę. Emocje zagrać można, zwłaszcza te gwałtowne, postawę skopiować, głos podsłuchać i wymodulować, ale charyzmy nie zagrasz, nie dysponując własną. Pełen tytuł winien brzmieć Hitchcock (i ludzie wokół niego), bo właśnie tak się to odbywało – Hitch.. Hopkins znaczy był jak wielki magnes, do którego podoczepiano resztę obsady. Wiarygodnie znużoną a pewnie i ciut przestraszoną asystentkę ekstrawaganckiego reżysera (Toni Collette), nieugiętego – i absurdalnego – cenzora (Kurtwood Smith), żądnego kolejnego sukcesu, nieskłonnego do odważnych kroków dyrektora Paramount Pictures (Richard Portnow)…

O dwóch najważniejszych kobietach tego filmu należałoby napomknąć coś więcej. Zacznę od publicznego przyznania (najbardziej publiczne z mi dostępnych, ale jak ktoś wie, jak mogę bardziej, to śmiało, chętnie), że może to siła filmu, może olśnienie blaskiem głównego bohatera, ale nawet do tej pory mi niemiła Scarlett Johansson zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Cichcem podejrzewam, że wynika to w ogromnej mierze z wzięcia jej kształtów w karby, co wymuszało na niej wreszcie grę a nie tylko wyglądanie, a także tego, że aparycję ma bliższą właśnie stylom z tamtych lat a nie wulgarnej, nowojorskiej lafiryndzie czasów obecnych. Bardzo przyjaźnie się prezentowała w tej peruczce, z pąsowym licem i dzióbkiem. W ugrzecznionej bluzeczce zapiętej pod szyję, z rękami na kierownicy wyglądała wypisz, wymaluj, jak słodka aktoreczka z lat sześćdziesiątych. Tylko trochę wdziękiem ustępowała jej Jessica Biel, wcielająca się w rolę niewdzięcznej Very Miles, która mając przed sobą świetlaną karierę, zdecydowała się poświęcić rodzinie, za co spotkała ją kara – w wielkiej Psychozie grała jedynie siostrę głównej bohaterki (niewdzięczna rola w sam raz dla niewdzięcznej dziewczyny). Ciekawa jest ta akurat zbitka aktorek – kilka lat temu zagrały podobne sobie role w dwóch filmach o iluzjonistach, Scarlett w Prestiżu, Jessica w Iluzjoniście.
Natomiast żona… W czasie, kiedy większość dziewczynek chciałoby być Scarlett jak dorosną lub choćby aktorką, której przyjdzie wystąpić w jednej z najgłośniejszych scen w historii kina, ja chciałabym być Almą Reville odtwarzaną przez Helen Mirren. Pomyślałam sobie, już tak pod koniec filmu, po obejrzeniu całej potyczki Żony Artysty z jego Pasją, z którą nieraz pewnie przegrywała walkę o uwagę męża, że nie chciałabym nigdy postawić swojego towarzysza przed wyborem między mną a jego pasją. Bo jeśli będę miała pecha, to wybierze… mnie. A takiego to raczej już bym nie chciała. I to wcale nie dlatego – ok, nie tylko dlatego – że prędzej czy później by miał do mnie o to, choćby i niewypowiedziany, żal, ale przede wszystkim, bo właśnie w jego pasji tkwi klucz do jego istnienia. To ona go napędza tak naprawdę i głównie dzięki niej jest on tym, z którym zdecydowałabym się spędzić życie. Alma to wiedziała. W chwilach słabości udawała się do zacisznego domku Whitfielda Cooka (Danny Huston), ale nigdy nie wyszła poza zgodę na lekką adorację. Oddana była Alfredowi jak pies, znosiła jego humory, rodzące się wraz z kolejnymi scenami jego najgłośniejszego dzieła, okraszając je ciepłą przecież złośliwością, która – skutecznie – temperowała odrealnionego niekiedy artystę. Miewała, rzecz jasna, chwile słabości, tęsknoty za wyobrażeniem spokojnego życia, jednak nigdy tak naprawdę by go nie przyjęła, w zamian za to, jakie prowadziła u boku Hitchcocka. Nie pozostawała tak naprawdę w cieniu – raczej bez rozgłosu trzymała nad nim pieczę. Nie wiadomo, tak naprawdę, które z nich miało większe szczęście, że na siebie wzajemnie trafili. I właśnie Mirren oddała to wszystko znakomicie.

Mieszane uczucia mam jedynie do… reżysera tego całego spektaklu. Już po projekcji, właściwie w trakcie pisania niniejszego tekstu, dowiedziałam się, iż Hitchcock był jego debiutem fabularnym. I teraz nie wiem czy bardziej mnie to zaskakuje czy może jednak, wzorem debiutanckich nagrań muzycznych, było do przewidzenia, że takie cacka wychodzą spod igły początkującym, jeszcze niezmanierowanym, nieznudzonym, wręcz głodnym pracy i zmotywowanym niechęcią porażki przy wypuszczeniu pierwszego dzieła. W którymkolwiek kierunku by te moje rozważania nie poszły – chylę czoła.
Udało mu się stworzyć obraz, który traktując w sporej mierze o procesie powstawania innego obrazu, skłonił mnie do ponownego spotkania z tym drugim. Jak już bowiem mówiłam – mi Psychoza to tak średnio weszła, a raczej właśnie wcale nie. Może zbyt szybko spisałam ją na straty…? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz