A zatem wreszcie się zdobyłam. Obejrzałam.
Trwało to, bo trwało, głównie za sprawą polskiego tytułu –
chciałam zaliczyć wszystkie pozycje,
które zdobyły nominację do Oscara i jak w przypadku roku ubiegłego zdążyłam
przed ceremonią, tak w tym szło mi opornie, zwłaszcza z Silver Linings… Ja naprawdę spodziewam się samych złych rzeczy po
czymkolwiek, co kojarzone jest ze słowem pozytywnie.
W przypadku filmów i seriali tym mianem określa się zwykle szalone, zwariowane komedie, w których o nic nie chodzi, już na
pewno nie o mój dobry nastrój, tylko o moją super pozytywną lobotomię w
systemie ekspresowym, dwie godzinki pierdzących przygłupów i jeśli będę miała
szczęście – i pozytywne nastawienie – to skończę, jak oni. Pozytywne są też ciepłe kluchy, serwowane mi przez twórców amerykańskiego
kina, które również są o niczym, ale zamiast pierdzących przygłupów mam ludzi,
którzy nigdy nie mieli kontaktu z prawdziwym życiem, jedynie dotykają jego
powierzchni, więc w sumie nic dziwnego, że są tacy pozytywni, skoro niezbyt
dają szansę na zaburzenie tego stanu. W obu przypadkach mówię nie, więc jeśli podają mi film, który
już w tytule sugeruje spędzenie czasu w podobnym towarzystwie, to nie dotykam.
Kiedy już jednak przełknęłam pigułkę własnych uprzedzeń,
które najczęściej mnie nie zawodzą, ale żeby nie było a może tym razem się mylę,
to zaczęli zewsząd napływać fani obrazu. Także via serwisy repostujące,
zalewając kadrami, gifami i cytatami. O tak, o niczym innym nie marzę, jak o
oderwaniu się od rzeczywistości, pełnej rozhisteryzowanych panienek, zapodając
sobie film o kolejnej. Pewnie dlatego musiałam sobie zrobić przerwę po
godzinie, bo się zmęczyłam. Ale nie tak fajnie, vontrierowo zmęczyłam, kiedy
emocje biją do mnie z ekranu z taką siłą, są tak intensywne, że muszę zapauzować,
wypić szklankę wody, odetchnąć, może wypalić papierosa i zebrać siły na ciąg
dalszy, który pozostawia mnie wyżętą jak ścierkę, nie nie. To było
zmęczenie-znużenie, godzina naszpikowana Momentami Znaczącymi, nic dziwnego, że
tumblry i soupy dwoją się i troją, by to wszystko ogarnąć, bo jak na nie szyty
materiał. Gorzej ze mną. Soupę też muszę dość szybko wyłączać, bo mnie męczy
natężenie tej całej dramatycznej, przepełnionej znaczeniem – raz ukrytym a raz,
niestety, wcale – atmosfery. Ale dobra, skoro zaczęłam i zabrnęłam już w 50
minut, to drugie tyle też dam radę. Dałam. I mam wnioski.

Drugi to pytanie ale o
co chodzi z tym Oscarem? Zarówno z nominacją za Najlepszy Film, jak i
nagrodę dla Najlepszej Aktorki? Nie był to film jakoś specjalnie fatalny, nawet
zły, tak uczciwie przyznając, nie był, ale żeby od razu w drugą stronę? Nie
jest zły, więc wystarczy?... Był znośny, czasem sympatyczny, umiarkowanie, mimo
usilnych starań, znaczący, taki, jak mówią rozmodleni w pozytywnym stylu życia
Amerykanie, so so. Nic nadto. Wracając
do tego, o czym pisałam we wstępie – w zeszłym roku (chyba, głowy nie dam, czas
wszak zasuwa opętańczo i coraz częściej przytrafia mi się mówienie o czymś, co
miało miejsce piętnaście lat temu, że zdarzyło się lat temu pięć, dlatego niech
nikt jakoś się nie przywiązuje do tego w
zeszłym roku, bo spokojnie mogło to być dwa
lata temu) miała miejsce podobna sytuacja, z filmem Winter’s Bone, w którym grała Jennifer Lawrence. Nie da się zatem
uciec od porównań, choćby na poziomie jakości. Tamten film był o czymś, nie
skupiał się na tak bezpardonowym serwowaniu widzowi emocji, na talerzu, proszę
bardzo, z jasno określonym celem, by nie zostawić choćby cienia na własną
interpretację, to dostaniecie już jednowymiarowo, a właśnie pozostawiał mu
wybór. Jak obraz w galerii, bez żadnych podpowiedzi. Co poczujesz, to
poczujesz, co pomyślisz, to Twoje. Już pomijając to, że skala trudności ról
jest szeroko rozpięta. Tylko taki powierzchniowy optymista może pomyśleć, że rola
Tiffany jest trudna. Bo co? Bo krzyczy? Bo pokazuje środkowe palce? Bo musi
wypić dwie szklanki wody z miną, jakby wlewała w siebie czystą wódkę? Proszę
Was. To już chyba większy poklask dla scen tanecznych. O właśnie, to był taki Save the Last Dance (w którym, swoją
drogą, grała Julia Stiles, podobnie jak tu) z psychotropami w tle. I rzeczywiście
– najbardziej podobała mi się ta terapia na parkiecie. Tak, to faktycznie było sensowne, ładne, przemyślane. Gorzej ze wszystkim wokół.
Bardzo chętnie bym przyjęła teorię, jakobym była niebywale
bystra i to właśnie dzięki tej cesze zorientowałam się w chwilę, kto jest
prawdziwą autorką listu od Nikki. Potem już poszło jak domino. Ale wątpię. Albo
inaczej – mam nadzieję, że to nie ja taka dobra, a film taki przewidywalny. Oby.
Nie pakując się za bardzo w fabułę dalej, gdyż film jest i
można go obejrzeć, chcę wyprowadzić trochę bohaterów na rzeczywiste tory. Każdy
z nas chyba zna taką Tiffany, a jak nie zna, to pewnie dlatego tak go oczarowała
w filmie. Zapewne członkowie jury oscarowego nie znają, więc się dopiero z
filmu dowiedzieli o istnieniu takich panienek. Nieprzypadkowo mówię o niej w
tonie lekceważącym, bo nie ma w niej nic specjalnego. Wykorzystała do swoich
niecnych celów faceta, który był w osłabionej formie, więc się – przyznaję –
dał, zbudowała nietrwałe coś, bazujące na kłamstewkach i intrygach (więc pozwalałeś mnie siebie oszukiwać przez
cały tydzień? Uhm, przepraszam? Nikt jej nie kazał, a skoro się dowiedział,
to był ciekawy jak daleko to zajdzie, też bym pozwoliła w takiej sytuacji.), udowodniła, chyba najbardziej sobie,
że cel nie uświęca środków, bo koniec końców poszedł na turniej dla swojej
żony, nie dla niej. Mimo finału nie wygrała tak wiele, bo teraz zaczyna z
facetem, który wie, na co ją stać. I tu rodzi się pytanie, co warte jest
zwycięstwo, jeśli oparte na kłamstwie? I czy później do takiej dziewczyny
dociera refleksja, jak potoczyłaby się ta historia, gdyby była zdana sama na
siebie i prawdziwe okoliczności? Pozostaje się cieszyć, że są faceci, którzy
oszukiwani być lubią, bez względu na to, co mówią.
Także zgadzam się, że to dobry film na niezobowiązujące,
niedzielne przedpołudnie. Trochę za mało na bilet do kina. I o wiele za mało na
statuetkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz