21.04.2013

SILVER LININGS PLAYBOOK, reż. David O. Russel


A zatem wreszcie się zdobyłam. Obejrzałam.

Trwało to, bo trwało, głównie za sprawą polskiego tytułu – chciałam zaliczyć wszystkie pozycje, które zdobyły nominację do Oscara i jak w przypadku roku ubiegłego zdążyłam przed ceremonią, tak w tym szło mi opornie, zwłaszcza z Silver Linings… Ja naprawdę spodziewam się samych złych rzeczy po czymkolwiek, co kojarzone jest ze słowem pozytywnie. W przypadku filmów i seriali tym mianem określa się zwykle szalone, zwariowane komedie, w których o nic nie chodzi, już na pewno nie o mój dobry nastrój, tylko o moją super pozytywną lobotomię w systemie ekspresowym, dwie godzinki pierdzących przygłupów i jeśli będę miała szczęście – i pozytywne nastawienie – to skończę, jak oni. Pozytywne są też ciepłe kluchy, serwowane mi przez twórców amerykańskiego kina, które również są o niczym, ale zamiast pierdzących przygłupów mam ludzi, którzy nigdy nie mieli kontaktu z prawdziwym życiem, jedynie dotykają jego powierzchni, więc w sumie nic dziwnego, że są tacy pozytywni, skoro niezbyt dają szansę na zaburzenie tego stanu. W obu przypadkach mówię nie, więc jeśli podają mi film, który już w tytule sugeruje spędzenie czasu w podobnym towarzystwie, to nie dotykam.

Kiedy już jednak przełknęłam pigułkę własnych uprzedzeń, które najczęściej mnie nie zawodzą, ale żeby nie było a może tym razem się mylę, to zaczęli zewsząd napływać fani obrazu. Także via serwisy repostujące, zalewając kadrami, gifami i cytatami. O tak, o niczym innym nie marzę, jak o oderwaniu się od rzeczywistości, pełnej rozhisteryzowanych panienek, zapodając sobie film o kolejnej. Pewnie dlatego musiałam sobie zrobić przerwę po godzinie, bo się zmęczyłam. Ale nie tak fajnie, vontrierowo zmęczyłam, kiedy emocje biją do mnie z ekranu z taką siłą, są tak intensywne, że muszę zapauzować, wypić szklankę wody, odetchnąć, może wypalić papierosa i zebrać siły na ciąg dalszy, który pozostawia mnie wyżętą jak ścierkę, nie nie. To było zmęczenie-znużenie, godzina naszpikowana Momentami Znaczącymi, nic dziwnego, że tumblry i soupy dwoją się i troją, by to wszystko ogarnąć, bo jak na nie szyty materiał. Gorzej ze mną. Soupę też muszę dość szybko wyłączać, bo mnie męczy natężenie tej całej dramatycznej, przepełnionej znaczeniem – raz ukrytym a raz, niestety, wcale – atmosfery. Ale dobra, skoro zaczęłam i zabrnęłam już w 50 minut, to drugie tyle też dam radę. Dałam. I mam wnioski.

Pierwszy wniosek, najlżejszy kalibrem, jest taki, że Robert de Niro spsiał. Co przyjmuję z żalem, gdyż za młodu – jego i mojego – był w ścisłej czołówce, jednym tchem wypowiadałam nazwiska Pacino, Nicholson i de Niro właśnie. Oni i długo, długo nic. Choć przyznać uczciwie muszę, że nie było tym razem tak źle, jak w przypadku Poznaj moich rodziców, bo to był dla mnie prawdziwy cios. Teraz tylko się upewniłam, że jemu już tak zostało, legenda się skończyła a zaczął się, podobno nieuchronny, choć mam nadzieję, że przesadzają, etap odcinania kuponów i dorabiania na rachunki. Tak, wiem, zawsze mógł zagrać w Klanie, amanta Grażynki (yep, to do pana, panie Danielu, wstydź się pan).

Drugi to pytanie ale o co chodzi z tym Oscarem? Zarówno z nominacją za Najlepszy Film, jak i nagrodę dla Najlepszej Aktorki? Nie był to film jakoś specjalnie fatalny, nawet zły, tak uczciwie przyznając, nie był, ale żeby od razu w drugą stronę? Nie jest zły, więc wystarczy?... Był znośny, czasem sympatyczny, umiarkowanie, mimo usilnych starań, znaczący, taki, jak mówią rozmodleni w pozytywnym stylu życia Amerykanie, so so. Nic nadto. Wracając do tego, o czym pisałam we wstępie – w zeszłym roku (chyba, głowy nie dam, czas wszak zasuwa opętańczo i coraz częściej przytrafia mi się mówienie o czymś, co miało miejsce piętnaście lat temu, że zdarzyło się lat temu pięć, dlatego niech nikt jakoś się nie przywiązuje do tego w zeszłym roku, bo spokojnie mogło to być dwa lata temu) miała miejsce podobna sytuacja, z filmem Winter’s Bone, w którym grała Jennifer Lawrence. Nie da się zatem uciec od porównań, choćby na poziomie jakości. Tamten film był o czymś, nie skupiał się na tak bezpardonowym serwowaniu widzowi emocji, na talerzu, proszę bardzo, z jasno określonym celem, by nie zostawić choćby cienia na własną interpretację, to dostaniecie już jednowymiarowo, a właśnie pozostawiał mu wybór. Jak obraz w galerii, bez żadnych podpowiedzi. Co poczujesz, to poczujesz, co pomyślisz, to Twoje. Już pomijając to, że skala trudności ról jest szeroko rozpięta. Tylko taki powierzchniowy optymista może pomyśleć, że rola Tiffany jest trudna. Bo co? Bo krzyczy? Bo pokazuje środkowe palce? Bo musi wypić dwie szklanki wody z miną, jakby wlewała w siebie czystą wódkę? Proszę Was. To już chyba większy poklask dla scen tanecznych. O właśnie, to był taki Save the Last Dance (w którym, swoją drogą, grała Julia Stiles, podobnie jak tu) z psychotropami w tle. I rzeczywiście – najbardziej podobała mi się ta terapia na parkiecie. Tak, to faktycznie było sensowne, ładne, przemyślane. Gorzej ze wszystkim wokół.

Bardzo chętnie bym przyjęła teorię, jakobym była niebywale bystra i to właśnie dzięki tej cesze zorientowałam się w chwilę, kto jest prawdziwą autorką listu od Nikki. Potem już poszło jak domino. Ale wątpię. Albo inaczej – mam nadzieję, że to nie ja taka dobra, a film taki przewidywalny. Oby.
Nie pakując się za bardzo w fabułę dalej, gdyż film jest i można go obejrzeć, chcę wyprowadzić trochę bohaterów na rzeczywiste tory. Każdy z nas chyba zna taką Tiffany, a jak nie zna, to pewnie dlatego tak go oczarowała w filmie. Zapewne członkowie jury oscarowego nie znają, więc się dopiero z filmu dowiedzieli o istnieniu takich panienek. Nieprzypadkowo mówię o niej w tonie lekceważącym, bo nie ma w niej nic specjalnego. Wykorzystała do swoich niecnych celów faceta, który był w osłabionej formie, więc się – przyznaję – dał, zbudowała nietrwałe coś, bazujące na kłamstewkach i intrygach (więc pozwalałeś mnie siebie oszukiwać przez cały tydzień? Uhm, przepraszam? Nikt jej nie kazał, a skoro się dowiedział, to był ciekawy jak daleko to zajdzie, też bym pozwoliła w takiej sytuacji.), udowodniła, chyba najbardziej sobie, że cel nie uświęca środków, bo koniec końców poszedł na turniej dla swojej żony, nie dla niej. Mimo finału nie wygrała tak wiele, bo teraz zaczyna z facetem, który wie, na co ją stać. I tu rodzi się pytanie, co warte jest zwycięstwo, jeśli oparte na kłamstwie? I czy później do takiej dziewczyny dociera refleksja, jak potoczyłaby się ta historia, gdyby była zdana sama na siebie i prawdziwe okoliczności? Pozostaje się cieszyć, że są faceci, którzy oszukiwani być lubią, bez względu na to, co mówią.

Także zgadzam się, że to dobry film na niezobowiązujące, niedzielne przedpołudnie. Trochę za mało na bilet do kina. I o wiele za mało na statuetkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz