A to jest całkiem fascynujące, choć po trosze schizofreniczne - takie obserwowanie siebie.
Może to nieustanne wrażenie, jak sobie to określam, posiadania dwóch mózgów, z którego jeden ciągle baczy na poczynania drugiego, wzięło się stąd, że de facto wychowywać, to musiałam się sama?
Bo okej, ojciec - ja naprawdę nie będę wliczać Mamy w mój proces wychowawczy, bo na czym jak na czym, ale na wychowywaniu swoich dzieci, to jej zależało, o czasie, najmniej - dawał mi wędki, ale co na nie złowiłam, bądź nie, to już pozostawało odłogiem.
Zero pochwał, jedynie rozczarowanie, gdy wyciągnął mi się kalosz.
Dlatego może bez szumnych sterów i okrętów, ale kształtować pozostawało mi się we własnym zakresie.
Trochę wiedzy, kilka eksperymentów, ale głównie to z obserwacji właśnie.
Dlatego sama sobie też byłam takim obserwatorem.
A z czasem i krytykiem, bo mojemu krytykowi przestało już zależeć i obecnie się nad sobą li i jedynie użala.
(Ostatnio mnie poczęstował, chyba dramatycznym w swoim zamierzeniu, tekstem, że jemu to się już nie chce pracować. Taktownie przemilczałam, acz w sumie co za różnica od razu mi się w głowie nasunęło.)
Pewnym jest, acz niecelowym, dlatego nie wypieram się wszystkich tych słów, którymi wypierałam się chęci, że podczas tych obserwacji i prób wyjęcia z nich czegoś dla siebie, popadałam w różne nieswoje schematy.
Próbowałam dosięgać nie moich szczytów, wpadałam w trybiki nie moich maszyn, nie tyle przyklejałam, co formowała mi się twarz w nie moje maski, zachowywałam się kompletnie nie po swojemu, trochę - a czasem bardzo - dawałam się ponieść w nieswoje strony.
I nikogo nie oskarżam, nawet - nietypowo - nie siebie, żadne bzdury o złych towarzystwach, złych ludziach, złych wpływach, nic takiego mi przez gardło ni palce nie przejdzie, bo to wcale nie obarcza tych ludzi winą, a dokopuje komuś, że się dał.
Przyznaję jedynie, że to nie było na dłuższe mety.
Uczyło, pewnie, na przykład wzorców negatywnych, takich, jakim np. kierowałam się w młodości obserwując ww. Mamę - patrzeć, co robi i robić dokładnie coś przeciwnego.
Ale dziś już odpuszczam. Tak się mówi "dziś", ale to już trwa od jakiegoś czasu.
Teraz oglądam sobie siebie tak kompletnie bez niczego, żadnych obaw, ale i nadziei, żadnych planów, ale i porażek, żadnych pomysłów, ale i rezygnacji.
Coś jakbym podglądała, co tak naprawdę ze mnie wyrosło, czym, już bez żadnych ramek, jestem, zdejmuję z siebie wszystkie, także własnoręcznie, nałożone karby i, choć to nie zawsze jest przyjemne, mówię okej, aha, to taka jestem, tak robię, tak się zachowuję, mhm, no dobrze, no trudno - albo czasem - no i chwała bogu.
Już się nie napalam, nie wymuszam na sobie, żeby być alfą i omegą, nie musi być wcale tak, że jeśli, powiedzmy, interesuje mnie coś, to wcale się nie wściekam, że nie jestem do tego stworzona.
Bo przecież tak się zdarza, że chcieć, to móc szwankuje i pozostaje interesować się, jak robią to inni, a nie wymagać od siebie, że i ja wezmę w tym udział i to koniecznie będąc najlepszą.
Wcześniej to było strasznie kosztowne, wstyd mi było niebywale, że nie umiem, nie mogę, nie jestem w stanie, nie potrafię, nie posiadam należytych możliwości. Vide malowanie, takie ze sztalugami - w Niemczech na sztuce była bardzo liczna sekcja malarzy i o boże, jak ja im zazdrościłam. I o boże, jak ja nigdy nikomu nie pokażę mojego pokracznego dzieła. Chyba je nawet prewencyjnie zniszczyłam, albo dałam zamalować na biało, żeby ktoś miał płótno.
Pewnie, że się trochę obawiam, jak taka obrana będę się przedstawiać. Czy się nie okaże, że to wszystko, co o sobie myślałam, jak siebie postrzegałam i czego byłam w sobie pewna, było bzdurą i jest zupełnie inaczej, czyt. gorzej.
Jasne, że chciałabym być taka inteligentna, taka zdolna, taka utalentowana, o jaką mnie podejrzewano.
Ale jeśli nie jestem, to już nie będę miała żalu, tylko postaram się... no, dobra, inteligentniejsza niż faktycznie jestem, to już nie będę, bo to jakby się mleko już wylało, ale wszystko to, co da się poprawić, to poprawię.
Dorosnę.
Ha, właśnie. Wygląda na to, że faktycznie dorastam. Już nie too old in my shoes, tylko te procesy naprawdę zachodzą.
Może już doścignęłam ten punkt, o który byłam do przodu i teraz już idę łeb w łeb?
Wreszcie się zsynchronizowałam, już radio w głowie nie gra na innych tonacjach, niż organizm, jakoś to wszystko się coraz równiej kształtuje w jedno.
I oglądam efekty.
Odkrywam dziedziny, w których rzeczywiście jestem dobra, czynności, które przychodzą mi z łatwością, bez napięć, wymuszeń, na dowód, że nie ściemniam dostaję pochwały, które już mnie nie peszą ani nie dopatruję się drugich, negatywnych den, ukrytych kpin, litości i wszystkich podobnych.
Po prostu, cholera, najwyraźniej to umiem, jestem w tym czy tamtym dobra, deal with it.
Zredukowałam ilość świeczek, o które warto grać, już nie muszę walczyć dla walki, ustalam priorytety i odpuszczam, jeśli coś ma mniejszy albo żaden.
Nie udowadniam sobie niczego, jeśli chce mi się spać o dziesiątej wieczorem, to choć nadal uważam, że to nudne, to przyznaję, że okej, w takim razie jestem nudna. Ale za to wyspana.
I to wcale nie oznacza, że jest super, problemy pstryk! zniknęły, teraz ptaszki, czekoladki i pełna idylla, bo wcale nie.
Już się po prostu nie szarpię o szukanie rozwiązań i nie katuję, gdy ich nie mam.
Mogę - zrobię, nie mogę - to nie. Poszukam, ale nie poświęcę.
Póki co się sprawdza. Ale jeszcze tyle mi zostało do odkrycia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz