7.02.2013

Nie wierzę

w istnienie grzechu jako takiego.
Ograniczając się nawet do tych,
które uwzględnione zostały w dekalogu,
to pomijając już, że dwa pierwsze odpadają,
gdyż ciężko nie mieć bogów cudzych przed czymś,
co nie istnieje,
jak i trudno wzywać nadaremno imię kogoś,
kto nie istnieje,
więc tym bardziej nie może pełnić roli mojego boga,
myślę, że z każdego z pozostałych ośmiu można się jakoś wytłumaczyć.

Nawet z piątego - bez dwóch to trzeciego.
Choć najtrudniej, dlatego pewnie z takim zafascynowaniem
śledzę wszelkie historie, w których w grę wchodzi zabijanie,
żeby przekonać się, co takiego ciągnie człowieka do odbierania życia.

Nie mówię oczywiście o popełnianiu grzechów za które idzie się do Piekła,
bo ani ono, ani Niebo nie istnieją przecież, jako miejsca.
Jeśli już to jako stany. Umysłu.

To bardziej tak, jak u Raskolnikowa się odbywało -
w takie kary wierzę. Wymierzane sobie samodzielnie,
przez kłótnię z sumieniem.

Niebo można sobie z kolei zorganizować, ale krótkotrwałe.
Bo nudne. Miłe przez pewien czas, oczywiście,
zwłaszcza, gdy się chwilę wcześniej przechodziło przez coś złego.
Ale to są tylko stany.

Jedyną rzeczą,
której istnienia sobie wytłumaczyć za nic nie mogę,
ani zrozumieć nikogo, kto się jej dopuści,
jest grzech zaniechania.
Kiedy wiesz, widzisz, że coś się dzieje
i nie robisz nic. Nie próbujesz nawet.
Bo to jest naprawdę co innego,
kiedy próbujesz, ale ci się nie udaje,
a kiedy nie robisz nic. Nie wykazujesz żadnej chęci działania.

To znaczy, wytłumaczeń na pewno ludzie na własny użytek wynajdują sporo.
Przede wszystkim, że coś nie jest ich sprawą, więc nie powinni działać.
Mimo, że widzą. Czasem wcześniej od samych zainteresowanych.
Albo są przekonani o niepowodzeniu, więc po co?

Bo coraz częściej się okazuje,
że myśli tak też ktoś,
kto właśnie zrobić coś może.
Choćby i przez to, że spróbuje.

Lepiej, pod natłokiem wykpiwań, pobić się z wiatrakami,
niż po wszystkim wiedzieć i bić się z sobą,
że przecież się mogło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz