To naprawdę byłoby pół biedy, gdyby mój perfekcjonizm wychodził tylko w warunkach szkolnych - niestety, ta scena stanowi dosłownie kroplę w oceanie problemu. Najgorsze wszak dzieje się w głowie i dotyczy niemal wszystkich aspektów życia.
Każdy popełnia błędy. Pewnie, jasne, sama szczodrze wybaczam kolejne, jeśli dostrzegam czyjąś dobrą wolę bądź skruchę. Jednak nie każdy żyje w przekonaniu, że musi sobie na wszystko zasłużyć. I że jeśli gdziekolwiek, jakkolwiek powinie mu się noga, to spadł o całe kilometry.
Największą pułapką jest fakt, że większości z moich błędów nikt w ogóle nie dostrzegł. Poza mną, a wtedy mogiła. Rozpamiętywanie, całonocne analizy, pulsujący w głowie radar z wypisanym na czerwono przewinieniem - coś powiedziałam, coś niewłaściwie napisałam (choćby tylko w zakresie ortograficznym czy składniowym, co się czasem przecież zdarzy)... popełniłam błąd. I wystarczy.
Jeśli ktoś, zupełnie przypadkowo, w nieodległym od wydarzenia czasie, zachowa się wobec mnie w sposób trochę bardziej oschły, nietypowy dla siebie, co powodowane może być wszystkim, złym dniem na przykład, to ja sobie zbieram te wszystkie moje błędy i poczytuję owo zachowanie jako karę. Albo reakcję na ów błąd, którego przecież pewnie w ogóle nie zauważył. I się napędza machina - ja się czuję winna, chcę, po rozpatrzeniu sytuacji, naprawiać (o ile jeszcze jest co, bo to wyolbrzymione jest zawsze do granic możliwości), w efekcie psuję bardziej i naprawdę i wtedy rzeczywiście, mam problem.
Od kiedy to przed sobą lata temu przyznałam, to owszem, staram się z tym walczyć, ale tu też jest pewien problem - bo właśnie za pomocą przekonywania samej siebie, że każdemu się może zdarzyć, co szybko zaczyna pełnić rolę usprawiedliwienia. A ja awansuję się w pobłażaniu sobie, by wylądować w czymś prawdziwie nieciekawym.
Wpadam wtedy w pułapkę popełniania go coraz częściej i swobodniej, wystrzegając się myśli karcącej, bo do tej pory mi tylko szkodziła.
Ze słowem pisanym jest jeszcze ten problem, że mam tę cholerną pamięć fotograficzną i nie mam nawet szansy na jakieś przekłamanie, że tak naprawdę było inaczej i coś mi się pomieszało, więc cała afera zbędna. Jedyne, co mogę zrobić - i co jakiś czas praktykuję - to schować przed sobą samą dowody, by przebrnąć przez sprawę raz, a nie odświeżać jej sobie za każdym czytaniem (do czego mam skłonność nocami).
I nie chodzi tu o splendor, wyrazy uznania czy komplementy (w drugie i trzecie najczęściej i tak nie wierzę), a właśnie o potrzebę zasłużenia. Na wszystko, każdy gest. Bo ja nie jestem na osi, z której skaczę ponad nią - jestem wciąż pod i staram się doskoczyć do pozycji neutralnej. U siebie przede wszystkim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz