27.02.2013

here she comes

Od kiedy zaczęły mi się psuć stopniowo słuchawki -
a proces ten zaczął się w grudniu i teraz jestem na etapie, gdy należy przyjąć ściśle określoną pozycję, by działały obie na raz (w sumie mam jeszcze kilka par w domu, ale oddać zepsutym trzeba, że jakość - a o jakość przecież chodzi - dźwięku serwowały wyborną, wysoko ustawiły poprzeczkę i to, niestety, słychać na innych), co w warunkach domowych jeszcze udaje mi się osiągnąć, w terenie o to trudno -
poranne wycieczki autobusowe wiążą się głównie z wszelkiej maści refleksjami, dyktowanymi przez krajobraz budzącego się miasta (in the city of blinding lights).

Nie inaczej było i dziś.

Tak się wygodnie dla mnie złożyło, że okres, w którym dokonała się podstawowa zmiana, a mianowicie świt już wstaje bliżej szóstej niż siódmej (a dziś to nawet o 5:53!), przeczekałam bezpiecznie w domu. Oznacza to ni mniej ni więcej, że z półmrocznego światka, który zyskiwał na jasności dopiero, gdy wysiadałam z autobusu pod pracą, wskoczyłam w jasny świat, oświetlający mi drogę już od momentu wyjścia z domu. Niby nic, prawda? A jednak.
Jakkolwiek bym bowiem nie ceniła spacerów o zmroku, to są one owszem, bardzo bogate w przemyślenia, rozważania, dyskusje z samą sobą, czyli samo dobro, ale jednak mało optymistycznie się to w ogólnym rozrachunku przedstawia.

Zaraz przyszło mi głowy, że mój boże, jakie to banalne - trochę słońca i już wszystko się zmienia na lepsze. Jak z naiwnych poradników afirmacyjnych - shine, shine, stay positive, flowers, birds and sun, yay! A może nie tyle banalne, co naiwne. Przyjęte z automatu, po jeszcze nie tak odległym okresie, kiedy z pasją pławiłam się w nastrojach defetystycznych, co przyznaję uczciwie, acz z żalem, jak się później okazało, założenie, że co dobre, to... złe. Udawane, nieprawdziwe, nieszczere, zakłamane a jeśli ktoś faktycznie wierzy w to, co mówi, to chwila moment i się zaraz przejedzie na życiu.

Bo tak było, tak myślałam. Słynne to nie pesymizm - to realizm, dziecino. Wpakowałam się w utożsamianie pesymizmu z dojrzałością, typową jak tak dziś patrzę, dla osób najzwyczajniej rzecz biorąc nieszczęśliwych, takich jak pewna pani, z którą pracuję. Kiedyś przyglądałam jej się z pewną obawą - niewyobrażalnie zgorzkniała kobieta, potrafiąca innym, a zapewne sobie zwłaszcza, odebrać radość ze wszystkiego. Patrząc na nią z miejsca pozbywałam się swoich fatalistycznych wizji, żeby tak nie skończyć. Bo to naprawdę musi być trudne życie. Acz łatwo wsiąknąć w takie podejście, zwłaszcza, gdy sprawy wokół nie toczą się tak, jak powinny lub jakby się chciało.

Im dalej w Ursus jednak się zapuszczałam, tym bardziej się upewniałam, że to wcale nie przejaw dojrzałości, a czegoś wręcz przeciwnego. Typowego młodzieńczego przekonania, że trzeba być Kimś. Ale nie za pomocą osiągnięć, a narzuconego własnoręcznie nakazu bycia Niebanalnym, Skomplikowanym, Głębokim, Trudnym, w czym postawa Wiecznie Nieszczęśliwa (bo cierpienie uszlachetnia) stanowi warunek podstawowy.
Jakby nie zdolność do pokonywania przeszkód, w czym dobry nastrój bardzo pomaga, dodając energii, była dowodem na rozwój a stanie w miejscu, zatrzymywanie się w tym czy innym potrzasku.

I nie ma nic złego w cieszeniu się słońcem, jeśli dzięki niemu podnosi się głowę, stawia czoła światu, jeśli obiera się mniej wzniosłe cele, skoro łatwiej je osiągnąć i dopiero potem, stopniowo, awansować się wyżej, bo to też nie jest żadna oryginalna obserwacja - z jednym sukcesem za sobą chętniej się porywać na inne, kalendarium porażek nie działa motywująco.

Dlatego, choć wiem, że to wtórne, to proszę bardzo, w tym sezonie śmiało postawię na minimalizm. A co Ty masz taki dobry humor? Bo jeszcze nic nie zdążyło go zepsuć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz