Podróżując na trasie Polska - Niemcy / Niemcy - Polska, a podróżowałam tak cztery razy, a może i sześć, ale o te cztery najważniejsze chodzi, ustanowiłam sobie taką mentalną bramę, gdy od Warszawy do Hamburga (Hamburga do Warszawy) był mój świat codzienny a z Hamburga do Flensburga (tak, tak, Flensburga do Hamburga też) otwierał, bądź zamykał, się ten inny.
Podobny podział wytworzył się między ostatnimi dwoma - z lekkim hakiem tam z przodu - tygodniami.
Tydzień świąteczno-noworoczny był kompletnie dla mnie nietypowy, tak radosny, ciepły, wesoły, beztroski, wygodny, aż miło. Nietypowy, ale przy tym na tyle swojski, by bezwiednie w niego wsiąknąć jak w masło. Nawet te trzy czy cztery dni w domu, między jednym wyjazdem a drugim, zdołały przesiąknąć tym fajnym klimatem. Kilka godzin spędzonych z Nafajniejszym Dzieckiem Świata, będącym oficjalnie moim siostrzeńcem, rozkochało mnie w nim na nowo, mnie, którą kotki i dzieci interesują tak średnio, mogłam się w niego wpatrywać, wsłuchiwać i wtulać na okrągło. To ostatnie było mu średnio miłe, bo ciociu, ale ja oglądam. Sorry, nie chciałam.
Bardzo udany sylwester zwieńczył obiecująco wcale nieobiecujący rok i tak oto nastrojona wróciłam. Do domu.
Pstryk. Zgasło światło. Weszłam ledwie do domu, cały senny uśmiech zniknął i już wiedziałam, że taaak, jestem w domu. To jest jedyny minus moich podróży, to zetknięcie po powrocie.
W sekundę pozamykałam wszystkie klapki, założyłam kaptur na głowę, zamknęłam drzwi i pozbyłam się złudzeń. Im się nie udzieliło, więc i mi odbiorą.
Tak się jakoś terminami złożyło, że czytałam wtedy książkę o bardzo wesołych, bardzo ciepłych świętach i o ile czytając ją poza domem mogłam ją cenić i się cieszyć, o tyle tu różnice wyzierały z każdego akapitu. Już wiedziałam na pewno, tu nigdy nie będzie jak tam. Jak jeszcze tydzień temu.
Ale obiecałam sobie - ten rok jest zajebisty i już. Fakt, że nie sztuką mu być, gdyby porównać go do poprzedniego, niemniej i ja w nim miałam być zajebista. A żeby dodać sobie animuszu, zaczęłam wspominać wszystko, co mi się dobrego przydarzyło w życiu. Bo przydarzało, trochę się nazbierało. Na bieżąco zagłuszane przez problemy doraźne, we wspomnieniach nabrało mocy.
Przypomniałam sobie wszystkich bliskich znajomych, którzy przetoczyli się u mojego boku, dobre chwile z siostrą - o bracie nie mówię, on zawsze był za stary na relacje ze mną - których krztynę odzyskałam podczas naszej ostatniej rozmowy, gdy, o dziwo, wzięła moją stronę i nawet udało jej się mnie podnieść na duchu. I wiem, że szczerze, ona nieszczerze potrafi być tylko złośliwa, jak już jest miła, to coś jest na rzeczy. Przypomniałam sobie siebie z lat szkolnych, gdy byłam w wieku, kiedy chce się mieć wszystko i nawet podejmuje się śmiałe próby pozyskania choć odrobiny tego wszystkiego. Stare miłostki, których w szkole miałam sporo - mowa o obiektach uczuć gwałtownych, acz płonnych, w ogromnej mierze jednostronnych, ale całkowicie potrafiłam wtedy sobie tym zająć głowę.
I jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało - zachciało mi się, cholera, żyć. Choćby tylko po to, by kiedyś mieć jeszcze więcej dobrych wspomnień. Uszczknąć nieco z życia.
Ale by nie zostać z rękoma pełnymi powietrza, zaryzykowałam usunięcie filtra między językiem a głową. To, co do tej pory wolałam przemilczeć, zbyć powierzchownym komentarzem, wyrzucam z siebie płynnie. I pod właściwy adres. Bez względu na efekt. Istotą wszak jest skorzystanie z jedynej możliwości, by wyrzucić to z głowy. Rzecz w mojej, wyłącznie mojej uldze już teraz. Za późno na odwracanie czegokolwiek, dlatego wystarczy, by wiedział. Wreszcie się dowiedział. A co z tym zrobi - bądź nie - to nieistotne.
Mogę się tylko domyślać, po tych starych, znanych mi świetnie reakcjach, że trafiło.
Grunt, że odrastają mi paznokcie. Te, które do tej pory wyłamywałam, tak jak inni robią nacięcia na kancie łóżka. To dobry znak. Do przodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz