Zgodnie z planem, a nawet i lepiej, z nawiązką.
A plan był taki, by wreszcie sobie przypomnieć, że można mieć Prawdziwe Święta.
Takie cukierkowe, ciepłe, rodzinne i że to rodzinne wcale nie musi być równe ze złe.
Złe, pełne napięcia, sztucznych min, zagryzanej pierożkiem goryczy.
Gdzie wszyscy siedzą prosto, kopiąc się nerwowo pod stołem.
Gdzie wystarczy moment, by podaj mi masło zmieniło się w zmarnowałaś mi życie, kobieto.
Miałam, z początku, nieco wyrzutów sumienia, że uciekam.
Że będzie mi niewygodnie ze świadomością poświęcania czegoś za te kilka momentów.
Odeszły szybko, wraz z przekroczeniem progu. Na którym ktoś czekał.
Czekał na mnie, nie równał mnie z problemem.
Chciał, żebym tam była a nie dawał odczuć każdym mikrogestem, że zwalam mu się na głowę.
Że wymusiłam swoją osobą jakieś poświęcenia, jakiś niechciany ruch, nie wzdychał nade mną ze zmęczenia.
Choć to właśnie o gesty chodziło.
Ciepłe, troskliwe, mi dedykowane.
Pytał i słuchał odpowiedzi. Oferował, ale nie naciskał. Zaparzył kawę i chodź, pogadamy.
Interesował się. To bardzo dużo.
Na tyle dużo, że kładąc się spać, sparafrazowałam sobie w głowie ten tytuł
Tylko mnie słuchaj.
Tak, niewątpliwie czułam się Zaopiekowana. Wystarczyło.
A gdyby nawet nie, to za chwilę poszerzono to o tę śmieszną, stereotypową scenerię.
Wspólne wieczory z gitarą i klawiszami, wtórującymi naszemu kolędowaniu.
Nawet wujek, ten Hiszpan, śpiewał, pytając szeptem co to jest "któżby".
Wspólne spacery po Rynku, wspólna wyprawa na cmentarz, wspólne gotowanie.
Wspólne, wspólne, wspólne. Wielka całość, której częścią jestem, a przy tym widzą mnie w niej indywidualnie.
I gdy wychodziłam wieczorem czy nocą zapalić, to były to zupełnie inne wyjścia, bo było gdzie wracać. Do czego się spieszyć. Wymknięcia to były raczej, ze śmiechem i rozgardiaszem w tle.
Nieoczekiwana zmiana ról, to nie tak, gdy wychodzę na chwilę do ludzi. Tu na chwilę wychodziłam od nich.
Że sztucznie? Nieprawda. Raczej właśnie naturalnie, tak, jak powinno być.
To nie jest rodzina idealna, plastikowa, ona też ma swoje za uszami, ale właśnie.
Ona wyjaśnia. Ona sobie tłumaczy. Spiera się, ale by dojść do porozumienia. A nie łyka gorzkie pigułki.
Gdy pojawił się problem, to wszyscy się zebraliśmy, szukając rozwiązania.
Zamiast odrzucać przyczynę na bok, jak ość z karpia.
Tak, prezenty też były. I wspólne otwieranie.
Ale nie na zasadzie dobra, bierzmy, co nasze, miejmy to za sobą.
Chyba ze dwie godziny żeśmy je otwierali. Cała ceremonia.
Najmłodsza rozdaje, druga po niej czyta dla kogo, z ewentualnym zabawnym dopiskiem.
I takie powinny być święta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz