Spacerowałam sobie ostatnio po Sieci, zahaczając, może nieco egocentrycznie, o tutejszy dział statystyk, a precyzując - źródeł odwiedzin. Zaglądam doń czasem nie tylko po to - wcale nie po to - by sobie co nieco dopompować, ot, mam skazę po niegdysiejszym, ujmijmy to eufemistycznie, gościu nadgorliwym. Natrafiłam na link do bloga Zakuurzonej, precyzując - na notkę Otwarte blogi osobiste coraz częściej umierają. Poczułam się wezwana do odpowiedzi, a jeśli nawet niesłusznie, to jest ona całkiem niezłym pretekstem do poruszenia tematu i to nie w formie komentarza lichego, a tu, szerzej.
Myślę, że w moim przypadku problem wynika ze znajomości czytelników. Kiedyś, gdy nikogo nie znałam, a i mnie nikt nie znał, to po pierwsze - sens miało opisywanie szczegółów poszczególnych dni czy wydarzeń, jako, że wiedziałam o nich tylko ja i, prozaicznie rzecz ujmując, nie było z kim o nich porozmawiać. A ja zawsze ceniłam wyżej rozmowy od suchych relacji. Wychodzę bowiem z założenia - słusznego czy nie, nic nie poradzę, wychodzę i tyle - że lepiej, gdy coś żyje, istnieje jakaś reakcja, może dyskusja, czynnik zewnętrzny, pozwalający na modyfikację np. przedstawianego poglądu. A wtedy, w tym czasie, gdy pisałam całymi akapitami, to służyło to wyłącznie pozbyciu się z głowy. Potwierdzać to może znaczny spadek tempa, gdy pozyskałam stałego rozmówcę i to z nim, a nie w notkach czy mailach rozprawiałam o różnych wydarzeniach czy powstałych poglądach.
Innym aspektem tejże znajomości jest, powiedzmy sobie szczerze, myślenie o konsekwencjach wyemitowanego tekstu. I nie mówię o obrażaniu kogokolwiek publicznie, bo do tego skłonności nie miałam nigdy, ale znikomego dystansu do siebie co poniektórych. Bardzo wyraźnie widać to było po notce, w której zmęczona rzeczywistością, napisałam o masie cudzych problemów, które przy moich ówczesnych, tych, które mnie zmęczyły właśnie, są albo niewielkie albo łatwiejsze do rozwiązania. Nie oznaczało to tak naprawdę niczego poza tym, z czego kpi dziś cały polski Internet, czyli żale Figurskiego, co nie ma na sushi, podczas gdy inni nie mają na chleb. To z miejsca zaczęli na mnie napadać znajomi, że sobie przypisuję monopol na problemy i inne brednie w tym tonie. I się musiałam tłumaczyć, co z kolei zostało zrozumiane jako wyparcie się tego, co napisałam, więc wracałam do tego, a czyli jednak. To już naprawdę, lepiej mi było siedzieć cicho, względnie iść tam, gdzie mogę sobie zamknąć i pisać bez obaw o złe zrozumienie. Lepsze żadne niż pokraczne, zwłaszcza, gdy efektem jest obraza. Co prawda, jak głosi słynny mem, odpowiadam tylko za to, co powiedziałam, nie za to, co ktoś zrozumiał, ale... no właśnie, do tego wszystkiego trzeba dodać dziwne uczucie, gdy Twój znajomy za cholerę nie rozumie tego, co do niego mówisz. W wersji pierwotnej wcale nie do niego, ale jak już wziął do siebie, to jest to męczące.
Kiedyś wyglądało to mniej więcej tak, że sobie przeżywałam dzień, wieczorem bądź w nocy dosiadałam Internetu, który był cały mój, bo bez żadnych relacji w nim powstałych, pisałam jakby w śmietnik, kosmos, nie wiem nawet czy ktoś kto czytał a jeśli już, to zupełnie przypadkowe osoby, które niczego nie wiedziały poza tym, co czytały. Możliwe, że zdradzało to cechy kreowania własnej wersji rzeczywistości, supersubiektywnej, nieco ochronnej i przekłamanej, ale i też nie do końca, bo nie było kogo oszukiwać. To była po prostu moja wersja, moja perspektywa. A potem co - od kawki do kawki, od kieliszka do kieliszka, ktoś poznawał background i próbował to, co tu czyta, w niego wtopić. Bez sensu. Rzeczywistość z backgroundem mam w realu, więc po co ją powielać?
Czy żałuję takiego obrotu sprawy? Trudno jednoznacznie stwierdzić, bo z jednej strony och, jak bardzo, jak tęsknię i pluję sobie w brodę, porównując poziom i styl tego, co pisałam tu niegdyś a co czasem napiszę teraz, ale z drugiej przecież to dobrze, że poznałam tych wszystkich ludzi. O ile mogę żałować, że coś się skończyło bądź przybrało niewłaściwy, niefortunny kierunek, o tyle nie żałuję żadnego z początków.
I to tyle w kwestii kondycji mojego bloga, coraz mniej osobistego.
A nie masz też takiego wrazenia, że kiedyś ludzie lepiej rozumieli, co się właściwie do nich mówi/pisze, nawet część niuansów i niejednoznaczności i nie trzeba się było z kazdego sformułowania wielopiętrowo tłumaczyć? Tak, też jestem uczulona na wszelkie "bo za moich czasów", ale nie mogę się opędzic od uczucia, że człowiek dorósł, zaczął rozmawiać z Innymi Dorosłymi i wszelka radość z rozmowy poszła w pizdu.
OdpowiedzUsuńA bardziej ad notki - mnie się wydaje, że to raczej teraz pisze się w eter i śmietnik, bo kiedyś to było "łoooo, masz bloga!", teraz każdy ma bloga, każdy costam sobie w sieć emituje i wszyscy jesteśmy wielkimi braćmi i trzeba naprawde chcieć zebrać widownię, żeby ją mieć. Ale może to tylko moje wrażenie.
Co do pierwszej części, to nie wiem, jak się odnieść, gdyż mam wrażenie, że dokładnie o czymś takim pisałam w notce, czyli jakby mam tu właśnie kolejny przykład... ;)
UsuńA zjawisko z drugiej części jest mi obce, przyznam. Ta widownia się sama zrobiła.