22.09.2012

I ain't sexy and I know it.

Wbrew temu, co wydukałam w nocy na Twitterze - powinnam się szerzej wypowiedzieć w temacie ćwierćwiecza. W końcu od przeszło siedmiu lat na nie czekałam, nie wiem, co prawda, czemu, ale czekałam. Może to przez sympatię dla piątki - gdy zdarzało mi się puścić totka, to zawsze jechałam na wielokrotnościach tejże - a czekanie na 20, zaraz po skończeniu 18, to przecież żadne czekanie. Albo może skojarzyłam ten wiek z końcem studiów, kiedy to mija ta symboliczna granica między przygotowaniem do dorosłości a dorosłością właściwą? Dobrze, że wyzbyłam się już tego czekania na koniec swoich studiów, bo w obecnej sytuacji, to uch - czekałabym sobie i czekała..
W każdym razie stało się, wybiło, już jest. Coś na kształt filmowej depresji urodzinowej zaczęło kiełkować w środę rano, ale się dość szybko rozmyło, na fali nastrojów bieżących. Nie umiem sobie wkręcać depresji, przepraszam. Jak tylko wypatrzę tunel ze światłem, to lecę co sił. Rzadkie to i niepopularne. Jak ja.

Pozostaje pytanie - co ze mnie wyrosło. Z pewnością nie to, co powinno. Nigdy nie byłam fanką norm, a ich orędownicy nigdy nie byli fanami mnie. Przyjmowałam to ze spokojem, jako naturalną konsekwencję, cenę, którą przecież godziłam się zapłacić, decydując się na niesubordynację. Zawsze mając do tejże powód, nie przypominam sobie żadnego działania wbrew dla samego wrażenia. W ogóle - idea robienia na kimś wrażenia jest mi obca, co też położyło mi kilka kłód pod nogi. Choć nieraz znużona, zirytowana, doprowadzona do ostateczności mełłam w ustach życzenia, że a mogłam być głupia, śliczna i konformistyczna, to przechodziłam nad kłodami dzielnie, nigdy tak naprawdę nie żałując działań, którymi sprowadziłam na siebie jakiekolwiek trudności.
Nie wiem, czy cierpienie faktycznie uszlachetnia, chyba ostatnimi czasy na dwoje babka wróżyła i jednych uszlachetnia a z drugich nakręca w imię drama queens & attention whores, ale z pewnością hartuje, a przynajmniej daje ku temu możliwość.
Kwestią nierozstrzygniętą być może na ile sama zdecydowałam się z niej skorzystać a na ile działałam automatycznie. Naturalnym bowiem jest dla mnie podejmowanie działania w obliczu problemu - większego czy mniejszego, mniejszego to nawet szybciej, żeby na taktykę rozbrojenia większego starczyło. Najpierw robić, potem myśleć. Choć brzmi to jak zasada naczelnego furiata, a jej przestrzeganie zdaje się gwarantować porażkę, to w moim przypadku oznaczało zawsze jakąkolwiek aktywność w kierunku rozwiązania, bo najgorzej to jest chyba siąść i biadolić. Ja się zawsze martwię potem - że mogłam inaczej, że lepiej, że efekt mógłby być dla mnie korzystniejszy, gdybym wzięła pod uwagę tych kilka aspektów, nad którymi nie miałam czasu rozmyślać, zbyt zajęta tamowaniem małego źródła. Mogę też czasem, w końcu ludzkie, ponarzekać - why does it always rain on me? ale jak już będzie po akcji. I tak jest chyba lepiej, a przynajmniej zdaje się sprawdzać - z pewnością bardziej od bezczynności.
Tak jak teraz na przykład, siedzę i stwierdzam, że jednak się udało. Że przecież mogło być ze mną znacznie gorzej. Mogłabym nie wyciągać wniosków, kręcić się zapamiętale wśród tych samych błędów, niepomna, że już je raz popełniłam, albo tłumaczyć siebie, że taka już jestem i będę je popełniać dalej, te same. A potem płakać, że czemu przydarza mi się kolejny raz to samo.

Pewnie, że mogło być lepiej. Pewnie, że totalnie nie wywiązuję się z roli, której należałoby ode mnie wymagać społecznie - nie dość, że nie mam skończonych tych studiów, to nawet żadne nie trwają, czego, po prawdzie, zdarza mi się czasem żałować. Nie, nie decyzji o przerwaniu - zakończeniu, tyle, że przed samym końcem roku, to chyba przerwaniu, tak? - tych, na których byłam, ale jakichkolwiek. Jakichś innych. Nie jestem zazdrosna, gdy rówieśnicy czy otoczenie chwali się swoimi sukcesami akademickimi bądź zwierza z porażek, ale są momenty, coraz częstsze niestety, gdy czuję się głupia, zwyczajnie głupia. Dokładnie - niewykształcona. Wielu ludzi myli inteligencję z mądrością, spory błąd. Jestem inteligentna, czyli umiem zrobić użytek z wiedzy. Nie jestem mądra, bo tej wiedzy nie posiadam. To są mrzonki, że można samemu. Znaczy pewnie można, jak się ma czas i motywację. Z jednym i drugim kuleję. Obiecuję sobie, co prawda, acz coraz bardziej chyba naiwnie, że wrócę... że pójdę wreszcie na studia i je skończę, dałabym radę z pewnością, w końcu jestem inteligentna, tak? Ale ta wizja zaczyna coraz mętniej majaczyć. Dopompowuję ją obietnicami, ale coraz bardziej żarliwymi, a żarliwie się obiecuje, gdy się wątpi w powodzenie akcji. To nie jest wielki dramat, nie gryzę paznokci po łokcie, ta moja głupota nie jest bezkresna ani nawet ogromna, widzę przecież po masie, że jestem dalej, ale porównywanie się do gorszych czy słabszych to nie jest właściwa polityka. Wszak hołduję zasadzie, że zawsze mogłabym lepiej, nie zawsze mogło być gorzej. Ciężki bat perfekcjonisty, co zrobić.
Innym scenariuszem dla osoby w moim wieku jest pójście w rodzinę, tzw. własną. Narzeczony, mąż, dzieci, te sprawy. Kredyt na dom z ogródkiem czy na mieszkanie w niezłej dzielnicy. Wbrew pozorom - też mam rodzinę. I też mam kredyt, na mieszkanie. Dzielnica całkiem, całkiem - mi się podoba a i inni najczęściej chwalą. W skład tej rodziny wchodzą rodzice, najpierw mama, teraz coraz bardziej i ojciec. Mama cierpiąca od ponad czterech lat - jezus, jak ten czas leci - na amnezję bieżącą, żyjąca dniem świstaka w realiach zmiennych na osi czasu. Raz jest lepiej i lata dziewięćdziesiąte, nawet schyłek, raz gorzej i PRL. Sama się nieźle muszę nakombinować, bo ja PRLu pamiętam same resztki, wiedzę o rozkwicie czerpałam zawsze z historii - szkolnej czy opowiadanej ustami starszych bliskich - czy medialnych wspomnień, a tu nagle budzą mnie rano, bo chcą iść po poranne wydanie jakiegoś Ekspresu, który wyjdzie jeszcze po południu podobno. Nie wyjdzie, już od wielu lat nie wychodzi. Ojciec z kolei jak samochód wytraca prędkość, nie tylko się starzeje, ale i dziwaczeje, sam zapomina, coraz więcej i częściej. Szukamy razem samochodu, próbuje mnie odebrać z pracy, choć wychodząc z domu mijał mnie w drzwiach, gdy wracałam od lekarza ze zwolnieniem, jeździ na pogrzeby dzień wcześniej i wraca zakłopotany, żeby na drugi dzień tam wrócić, tym razem na właściwą uroczystość. Jest przy tym wszystkim nieodpowiedzialny. A za mamę, w tej sytuacji, ktoś odpowiedzialny być powinien. To jestem. Odpowiedzialna też jestem, w coraz większym stopniu, finansowo z tych czy innych powodów. Szukanie winnych nie ma tu sensu, bo wskażę palcem, ale co z tego wyniknie? No przecież nic. A trzeba iść do przodu, jakoś kręcić tą maszyną. Więc kręcę, utrzymuję ją w ruchu, raz szybszym, raz wolniejszym, ale nie daję jej stanąć, upaść, rozpaść się. Mniejszym czy większym nakładem sił i środków. Więc jak? Nadal nie mam rodziny? Mam, tylko jej członkowie są starsi ode mnie. I chyba tylko ja z tej trójki kojarzę wiek ze skalą odpowiedzialności. Inna nie będę. I nie jestem już teraz.

Ładna też nie jestem, nigdy nie byłam. Nie chodzi o pospolite piękno, ale zawsze coś ze mną było nie tak w tej sferze. A to nie taka fryzura, a to nie taki strój, a to krzywa noga, a to nierówny oddech, a to zalążek zeza - temu akurat sama winna jestem, bo durna celowo zezowałam jako dziecko, bo się fajniej bajki dzięki temu oglądało, to teraz mam, na szczęście szczątkowy, no ale JA WIDZĘ, wystarczy - a to zęby nieładne, a to spartaczona kuracja dentystyczna w wyniku której powstały dotkliwe ubytki - przy jednoczesnym braku środków na naprawę tej sytuacji. A to wszystko w dobie piękna, chwały wizerunku zewnętrznego, większej ceny biustu niż mózgu. Choć akurat ten przedostatni nigdy mi nie sprawiał problemu, poza wiekiem kilkuletnim, ale to przez siedem lat starszą siostrę i różnice w naszym ówczesnym wyglądzie. Mi tam jest wygodnie z tym, co mam. A nie powinno. Powinnam lamentować przed lustrem, że nie są trzy rozmiary większe, powinnam dać się zahukać w szkole przez każdy z wymienionych nie takich przymiotów, powinnam się spalać ze wstydu przy każdej jednej z moich koleżanek, śledzić trendy i iść w takt. Rezygnować z prawdziwych zachcianek na rzecz markowych ubrań, kosmetyków - najpierw się przekonać do instytucji codziennego makijażu, tak w ogóle - powinnam chcieć umieć się pokazać. A ja, jak na złość, sobie to wielce lekceważę, testując otoczenie - czy kupi mnie taką za środek, czy rzuci o bruk, jak brzydką lalkę. Zmian wielkich w podejściu nie przewiduję, wolę uprzedzić. Żeby nie było.

Żeby nie było tak, że ktoś mi za miesiąc czy dwa powie, że miał nadzieję, że uda mu się mnie skłonić do zmiany. Nie uda. Zmian dokonuję na własne życzenie. Żeby nie było znów tak, że ktoś nic nie powie, tylko ogłosi przed sobą kapitulację w procesie zmian i odejdzie. Bo w takim razie już teraz lojalnie radzę. To jest właśnie to, z czego chyba cieszę się najbardziej - że mimo dwudziestu pięciu lat presji, nacisków, najróżniejszych wymogów i oczekiwań, udało mi się działać w zgodzie z własną wolą i podejmować samodzielne decyzje - lub z sukcesem wyplątywać się z efektów cudzych decyzji.

Że można na mnie zawsze polegać, znaleźć oparcie w moim doświadczeniu, że nigdy celowo nikogo nie skrzywdziłam, choć oferowano mi taryfy ulgowe za to. Że potrafiłam i potrafię znaleźć interesujących ludzi, że udało mi się zbudować siebie taką, by mogli i mnie uznać za osobę wartą uwagi, że buduję z nimi prawdziwe relacje, a jednocześnie nie zaślepiam się nimi na tyle, by nie móc cofnąć się, gdy ta prawdziwość zanika.

Że żyję, tak jak mogę najlepiej i tak jak chcę. Reszta to tylko okoliczności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz