Ciąg do pisania pamiętników miałam od zawsze, a już na pewno - od kiedy pamiętam. Na ciągu przez dłuższy czas się, co prawda, kończyło, ale był silny.
Pomijając typowy dla wszystkich etap pamiętników do wpisów, gdzie absolutnie wszyscy, nawet najbardziej zaciekli wrogowie, obiecywali, że nie na rok, nie na dwa, lecz na zawsze Tobie ja, z obowiązkowym Sekretem w zagiętym rogu, bo takich pamiętniczków, na kłódeczkę, mam multum. Połowa z nich pełni rolę słynnych złotych myśli, skąd najbardziej bawi mnie teraz pytanie na ile procent oceniasz nasze szanse na przyjaźń. Nie wiem, skąd ten ciąg do walenia z najgrubszej rury, gdzieś między imieniem psa a drugim imieniem własnym. Co lepsze - oni tam naprawdę tam wpisywali jakieś liczby.
Prywatnie kupowałam piękne, grube zeszyty bądź ozdobne notesy, wpisywałam, niczym w kalendarz - teraz: organizer - na pierwszej stronie dane, z bardzo ambitnym zamiarem prowadzenia dzienników. Był to bowiem taki czas, gdy wiele źródeł kultury, jak książki i filmy, zawierały motyw odnalezionego po latach dziennika, koniecznie przez kogoś innego niż bohater - ów najczęściej już dawno zimny był - i odkrywanie jego świata, widzianego jego oczami. Nie miałam, jeszcze wtedy, żadnych wielkich planów, by zostać kimkolwiek, czyj pamiętnik po latach miałby mieć wartość, ale wiedziałam jedno - że jeśli ma to mieć sens, to powinno zostać prowadzone od jak najwcześniejszych lat. Więc kupowałam. Zapisywałam pieczołowicie, z namaszczeniem kaligrafując... jedną, dwie strony. Później nie tyle zarzucałam lub zapominałam, ale siadając przed obiecująco pustą kartką zdawałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie mam o czym pisać. To, co działo się w domu wydawało mi się niebywale trywialne, nieistotne, oczywiste, u każdego tak przecież było, a co komuś po lekturze uniwersaliów? Teraz widzę, że może i trzeba było, bo gdy opowiadam komuś jakieś wydarzenie, mające miejsce w ciągu mojego dnia, to przerywa mi się gdzieś na początku, maksimum w połowie, pytając z niedowierzaniem o jakiś element, który kompletnie nie wydawał mi się nietypowy. I dopiero wtedy łapię się za głowę na zasadzie damn, to to jest jeszcze bardziej popieprzone niż myślałam. Spisywanie swoich myśli natomiast było czymś absolutnie absurdalnym, wstydliwym, jakby zbyt dumnym, moje myśli nie zasługiwały na zapamiętanie. Dodać do tego trzeba skrajną nieufność względem Mamy i Siostry - nie chciałam by moja głowa wpadła w ich ręce. Dlatego trzymałam ją zamkniętą.
Znalazłoby się niezliczenie wiele takich niemal pustych zeszytów czy notesów. Bo jednak jak już im przypisałam rolę, to na stałe - nie wykorzystywałam ich później do prozaicznych notatek, np. szkolnych. I na szczęście - nie wyrzucałam. W kilku zamieściłam też opisy Wydarzeń takich jak moje urodziny, czyjś koncert, jakieś szkolne imprezy. Dziś były Mikołajki. Kupiłam Małdze kapsle. Gdy pani wyciągnęła mój prezent, okazało się, że są tam inne kapsle. Okazało się, że mama Małgi je podmieniła.Ale się nie martwię.
Z blogami było trochę inaczej. Pierwszy zaistniał w wyniku umowy z koleżanką, słynnym onegdaj MniśQiem, kiedy to obie założyłyśmy sobie takie novum jak komunikatory i, rzecz jasna, blogi. Nie znałyśmy nikogo w Sieci, dlatego pisałyśmy notki głównie dla siebie nawzajem. Później grono czytelników poszerzyło się o naszych znajomych z osiedla - musicie dać wiarę, miałam znajomych z osiedla, nie wiem jakim cudem, ale byłam przez okres mniej więcej trzech lat Dziewczyną z Osiedla, palącą papierosy na ławkach, pijącą tanie wina, cześciującą się z co drugą napotkaną osobą, wieczory na ławkach, te sprawy. Znaliśmy się w ogromnej mierze ze szkoły rejonowej, z gimnazjum i z czasem wsiąknęłam w towarzystwo z pobliskiego szkole osiedla. O dziwo, znajduje się ono po drugiej stronie ulicy. U siebie nie znam nikogo, poza chłopcami spod skrzynek, choć to takie znajomości wiadomo jakie - niepewna imion, znam z widzenia. Czasem dołożę 10 groszy na piwo w nocnym, co panie ekspedientki witają z niemałym zaskoczeniem - skąd ona ich zna. Acz i tak najzabawniej było, gdy wracając późnym wieczorem z rzeczonym MniśQiem trafiłyśmy na grupkę podchmielonych moich znajomych. Magda próbowała za wszelką cenę ich wyminąć, a jak się nie dało, to szła sztywna. Oni tymczasem ryknęli do mnie oooooo, czeeeeeeeeeeeść Karolaaaa, na co bez zająknięcia odpowiedziałam cześć, zarabiając tym samym szok w oczach towarzyszki.
I mniej więcej w tym stylu prowadzony był ów blog. Gdy już go wymazałam w głowie i zdarzyło mi się nań trafić, to paliłam się ze wstydu, jak najdosłowniej łapałam się za głowę przed monitorem, zastanawiając się, jak mogłam kiedykolwiek być Dziewczyną z Osiedla. Nie, żeby to było coś zdrożnego, ot - przecież totalnie nie moja bajka. Dziś już tam nikogo nie kojarzę.
Drugi z kolei, ten onetowy, co go skasowali, był, jak dziś o świcie skonstatowałam, dzięki Wayback Machine, niebywale depresyjny, choćby i po czterech uratowanych notkach wnosząc. Najwyraźniej wtedy odbiłam w drugą stronę i spisywanie swoich myśli nie wydawało mi się jakkolwiek niewłaściwe, wręcz przeciwnie, tama puściła, lałam wiadrami. Biorąc pod uwagę, że wtedy jeszcze było normalnie, czyli Mama była zdrowa - bądź, jak kto woli - chora na co innego, to naprawdę - przez rok, bo tyle sobie liczył tenże blog, napompowałam w niego tyle mrocznego stuffu, że może to i lepiej, że zniknął. Jeszcze ta cała biografia w odcinkach, jezu. Nadawałam im tytuły, adekwatne do treści, co, swoją drogą, pomoże mi kiedyś ją odtworzyć może, ale już samo przelecenie tych tytułów (cytaty z Nine Inch Nails, Suicidal Dream Silverchair, jakieś kategoryczne oświadczenia prawne) mówi, że to była sama smoła. Wydarzenia bieżące obejmowały też dość dziwny etap między jednym chłopakiem a romansem z jego kuzynem, więc jawiło się to wszystko mrocznie, dramatycznie i skomplikowanie.
Trzeciego, czwartego i teraz piątego jeszcze nie ruszam przesadnie, bo wszystko jest jeszcze w miarę świeże, bez dystansu, wiele podniesionych w nich kwestii toczy się dalej, dlatego nie jest to najlepsza perspektywa, za wcześnie.
Nie lubię weekendów. Nigdy tak naprawdę nie utożsamiałam ich z wizją wreszcie doczekanej zabawy, raczej z żalem witałam i witam dni, podczas których nie mam nic do roboty. Myślę bowiem, że jestem type spod gwiazdy I just wanna have somethin' to do, bo jak nie ma nic, to zajmuję się sobą. Przesadnie, za długo, za bardzo i wynikają z tego w ogromnej mierze same problemy. Może kiedyś, gdy jeszcze byłam dzieckiem, to, współdzieląc młodzieńczy trend - jezu, wreszcie jakiś - do niesympatyzowania przesadnego z obowiązkiem szkolnym - właściwie to nie lubiłam tylko harmonogramu, gdyby nie potrzeba wstawania wczesnego, to nie kojarzyłaby mi się nijak źle, jako obowiązek - patrzyłam ze zgrozą na poniedziałek, ale teraz nie mogę się go doczekać. Mam czym się zająć, czym zająć głowę, ręce, mam choć pozorną szansę na jakieś dokonania, zmiany, nowości, jakieś obietnice z tym nowym tygodniem przychodzą. Weekend to spadek, zwalnianie tempa, zawieszanie się, wytracanie energii, tak sobie potrafię tydzień zorganizować i dni w nim, że nie muszę niemal z niczym wyczekiwać do tych dwóch dni i jednego wieczora, raczej staram się przesypiać, byleby szybciej się skończył. Chyba, że noce, same noce, kiedy mogę siedzieć do piątej i kłaść się lub nie. Jeszcze mam takie jedno bardzo złe skojarzenie z piątkowymi wieczorami, co przyszło wraz z międzymiastowymi romansami lata temu, kiedy jeśli miało z nich coś nie wyjść, to nie wychodziło w piątkowe wieczory. Gwoli emo - przez wiele tygodni towarzyszyła temu piosenka Hey, Mimo Wszystko, za sprawą ojca i Niedźwiedzkiego zza ściany. Dziś to wykpię, ale wrażenie zostało.
I właśnie te wspomniane noce, do świtu, spędzam na lekturze tych wszystkich zapisków, im dalszych, tym skrupulatniej się wczytuję. Nie z powodu megalomanii - raczej najnormalniej w świecie, te spisy i opisy mówią do mnie najwyraźniej, najdokładniejsze obrazy przywołują. Mogę przecież jak najszczerzej cenić innych piszących - nie blogerów, to nazbyt marketingowe, jak na okoliczności - ale oni są dla mnie tylko tym, co uda im się przekazać. Nie znam osób, które przywołują, więc mogę wyłącznie tworzyć w głowie nierealne postaci, które pewnie zostały naszkicowane pod wpływem jakichś silnych emocji, nie odpowiadając przesadnie prawdziwemu obliczu. Stąd pewnie ta drama w tle zawsze. Bo i ona została oddana.
Z mikroblogami jest nieco inaczej, one służą mi raczej do chwytania chwil, niż jakiegokolwiek poważniejszego wyrazu. Choć w sumie to zależy jak leży - Blip jest prostszy, Twittera kompletnie rozemocjonowałam i to jego archiwum czytam nocami. Blip stanowi powrót do nigdy niepowstałego dziennika, dlatego czytam go rzadziej i od jak najbardziej wstecznych dat, by sobie przypomnieć sytuacje albo chronologię uporządkować. Nie trzeba się przesadnie wysilać, by do każdej daty dotrzeć, wystarczy nieco cierpliwości, aż się zaciągnie w Czytniku. O ile czytanie rzeczy sprzed tygodnia jest mi zbędne, o tyle sprzed roku...
I tu dochodzimy do clou całego tego wywodu. Nie miało być bowiem o pamiętnikach, tylko o tym, co dzięki nim można zyskać. Nie chodzi li tylko o powroty w światy, które już są przeterminowane - największą wartością jest perspektywa, jaką zyskuję po lekturze. Gdy jest mi tak bardzo, bardzo źle, to czytam o rzeczach o wiele, wiele gorszych z moim udziałem i choćby tylko wniosek, że dałam radę wtedy, więc dam i teraz mnie podciąga. Lub, tak jak było dziś przy porannej kawie przed wyjściem, odkrywam, że to, co pisałam sześć lat temu nie różni się przesadnie od tego, co piszę dzisiaj i w takim razie oznacza to zatrzymanie w rozwoju, rzecz absolutnie niewybaczalną. Zwłaszcza na okres sześciu lat. Takie autokopy w tyłek, samodzielne mobilizacje. Albo gdy znajduję swoje wrażenia po filmie lub odsłuchaniu płyty, będąc wtedy po ponownym spotkaniu i konfrontuję, jak te rzeczy we mnie dojrzały, co zmieniło się w moim postrzeganiu, że odbieram je dziś inaczej. Czasami też uśmiecham się od ucha do ucha, myśląc nieskromnie, że ja chyba całkiem fajna byłam kiedyś. Kto wie - może i teraz jestem nienajgorsza?
Dlatego naprawdę, bardzo się cieszę, że nigdy mi ręka nie drgnęła przy usuwaniu czegokolwiek, że podrążyłam i mam to wszystko, bo patrzeć na siebie sprzed laty jest zawsze ciekawie. Bardzo. I mogę tylko zacierać ręce - jaka to będzie lektura za kolejne dwadzieścia cztery lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz