22.07.2012

in the hour of need.

powinnam powiedzieć, tak? odnotować, że jest dobrze, może nie tyle, że się układa, bo tak między nami to niespecjalnie, ale że ze mną jest w porządku, tak? no dobrze. oto więc.

wygląda więc na to, że kluczem do mojego dobrego samopoczucia jest fakt bycia potrzebną. komuś. do czegoś.

i od tygodnia właśnie taki czas nastał, kiedy to w pracy, która wykonywana codziennie od roku - ogólnie to ponad roku już sporo, ale to, co robiłam na stałe trwa od roku - po ludzku zdążyła mi nie tyle obrzydnąć czy się znudzić, a stała się całkiem bardzo monotonna. system dziewięciu kliknięć powtarzany przez osiem godzin. czasem zaburzony przez jakąś usterkę, coś nietypowego, rzadko poważniejszego, raczej mniej oczywistego. nie jestem typem, który by się wielce frustrował faktem, że o boże, jakie to bezsensowne, nie ratuję tym samym planety, głód w Afryce od tego nie zmalał. spoko. 24 - 8 to całe 16, odliczając - przy dobrych wiatrach - 6 na sen, zostaje mi pełne 10 na ratowanie Afryki, więc wyrażałam wręcz radość z faktu, że te obowiązkowe 8 nie jest przepełnione nie wiadomo jak katorżniczą i wyczerpującą pracą. że nie wracałam zmęczona po pas, padając obolała na łóżko, miałam i mam czas. to raczej pomysłów brakowało.

faktem jest jednak, że nie od razu tak było, co odbiło się na wszystkich i wcale nie na mnie najbardziej. zostałam przyjęta, z tego co słyszałam, jak większość, z mało określonym celem. coś jakby potrzebujemy rąk, to chodź, zastanowimy się w trakcie, w co Ci je włożyć. trafiały się pudła totalne w trakcie tych zastanawiań się, nie muszę nikomu przyznawać się bez bicia ani z biciem, bo każdy to widział i wie, że zdarzyło mi się tam robić coś, do czego kompletnie się nie nadawałam, powiedzmy sobie szczerze - partoliłam sprawę dokumentnie, jedyne, co mnie w tej sytuacji poniekąd, trochę, usprawiedliwiało, to fakt debiutu w jakiejkolwiek, nie tylko tej, pracy i miałam prawo do potknięć. sama je sobie odbieram, co prawda, starając się przy tym przybrać minę, jak mi się wtedy wydawało, profesjonalną, czyli no trudno, stało się, co można, to napraw i idź dalej. różnie mi z tym szło, raz lepiej - za co płaciłam opinią kogoś, komu kompletnie nie zależy, skoro idzie dalej, zamiast się rozpłakać rzewnie nad błędem, raz gorzej - kiedy to popadłam w totalny marazm i odrętwienie, niczym w drugiej klasie gimnazjum, kiedy trafiłam do klasy, która od roku uczyła się rosyjskiego, a ja nie znałam go kompletnie. nie wiem, jak to wtedy przeszłam jednak, bo po każdej lekcji chciałam stamtąd uciekać jak najdalej. oni mi każą pisać wypracowanie, a ja nawet jednej literki nie potrafię odczytać, o słowach nie wspominając. tu ta faza padła na zimę, kiedy czułam się kompletnie niewłaściwa nie, żeby do jakiegoś konkretnego elementu tej pracy - do całej, w ogóle. na moje nieszczęście, choć może właśnie szczęście, bo mnie zmobilizowało na przekór, na złość, w podobną fazę popadli wszyscy wokół i... no co tu dużo gadać, wisiałam. na włosku. psychicznie też, bo poza tym, że strach jest najlepszym dla mnie mobilizatorem, to po drodze wyrządza te same szkody, co u każdego. nie słucham przestróg, nie działa na mnie pull up, pull up, gdybym ja prowadziła ten samolot, to finał byłby taki sam. lub odbiłabym się dopiero przy lądowaniu. tak jak zrobiłam to w grudniu. po drodze jeszcze uchwyciłam miliony wyrzutów sumienia, ogromnego poczucia wstydu wobec każdego, kto mi zaufał i nawet najmarniejsze próby sprawienia mi przykrości działały z podwójną skutecznością. to, że tego nie było widać nigdzie tu czy w innych formach aktywności socjalnej to dlatego, że nie należało wtedy specjalnie rozgłaszać. ale było fatalnie. i ja to wiem.

no ale się udało. załatać. wciąż bowiem miałam wrażenie, że to jeszcze nie to, nie sama góra, wdrapałam się po prostu o kilka szczebli, tak, żeby nie upalić sobie tyłka, ale języki ognia go wciąż smagały. nie wiem, skąd to porównanie, pewnie za dużo platformówek za młodu.

gdybym rysowała oś i na niej miała zaznaczać punkty, to właśnie w lipcu zaczęło się wspinanie właściwe a raczej podniosłam się już na tyle, że mogłam spokojnie osiąść, bez trosk większych. wtedy to właśnie bowiem rozpoczął się nowy etap działalności sektora, w którym obecnie się znajduję, rok temu zaczęło się to ładnie krystalizować, zdobyliśmy nowe rządy, nową, odpowiednią wreszcie formułę i każdy został w niej przypisany do roli, w której czuje się i sprawdza najlepiej. można było odetchnąć.
co skwapliwie zresztą zrobiłam, umęczona jak osioł tą całą wcześniejszą bitwą o przetrwanie, której nie mogłam nawet zrelacjonować komukolwiek w domu, bo potrzebowałam miejsca, w którym na co dzień udawałabym, że wszystko jest w porządku, licząc, że się tym sama zdołam przekonać, zaskoczę wreszcie. jak widać - miałam rację.
aczkolwiek nic, co nowe, nie odbywa się bezkolizyjnie, pewnie dlatego nie wierzę w pary, które nigdy się nie kłócą, a raczej doświadczenie i obserwacje świadczą dobitnie, że ci, co kłócą się z początku najwięcej, najdłuższej z sobą zostają. nawet kosztem kilku rozstań. beczki soli. no chyba, że się nie zwykli godzić. stąd też ta pozorna niekonsekwencja - tu start w lipcu, kryzys w grudniu. okres przejściowy, kiedy nagromadziły się rzeczy sprzed lipca, co powodowało, że dostrzegane były, także przeze mnie, tylko te minusy spraw po lipcu. takie automatyczne patrzenie na powtórki z rozrywki, podczas gdy ta właściwa rozrywka umykała.

plony tejże przyszło zbierać mi teraz.

panna kierownik udała się bowiem na urlop, tydzień temu, jeszcze zostały jej niecałe dwa. nagle się okazało, że ten mały trybik, Karolcia, okazał się być cichą - choć głośną, bo skaczącą w soboty do Garbage, a w tygodniu śpiewającą hity z radia - wodą, z której można wybrać kilka całkiem czystych, przydatnych wiader podczas suszy. i no właśnie, dokładnie, to jest to, co pisałam na początku, nagle okazałam się potrzebna. na szczęście zsynchronizowały się momenty dostrzeżenia tego faktu, zauważyłam go i ja, więc wreszcie mogę hm. to nie chodzi nawet o wykazywanie się, splendor, pochwały - choć one nie szkodzą, pilnują, by nie zgasło - tylko o to, że te ręce nie tylko są w coś włożone, a zaangażowane w podnoszenie czegoś, podtrzymywanie, nie leżą bezwładnie, tylko muszą się napiąć, wreszcie przyszło to fantastyczne uczucie, kiedy zdałam sobie sprawę, że minął rok nauki i teraz, gdy nadszedł czas sprawdzianu, ja udzielam właściwych odpowiedzi.
dodatkowo mam mobilizację w postaci siebie sprzed roku przed oczami. dokładnie ta sama sytuacja, od miesiąca z nami jest nowa dziewczynka, identycznie niezorientowana i rzucona na wodę, jak ja i to naprawdę świetna szkoła jest, wtedy zaczynasz prawdziwą pracę, gdy trafiasz na siebie i widzisz, jak na dłoni, wszystkie swoje skazy.

nie powiem, żebym nie wpadła na szatański, chytry pomysł wykorzystania okazji. choć może to wcale nie jest nijak złe, w końcu należy wykorzystywać nadarzające się okazje, po to przecież są. zdałam sobie mianowicie sprawę, że mogłabym nie tylko dzielnie czynić honory zastępstwa, a wykazać się w tym czasie na tyle, by już nie wracać. jak mówiłam, bowiem, fantastyczna ta robota, tylko monotonna i o ile nie mam nic przeciwko, gdy mam ją wykonać, o tyle jeszcze milszą jawi mi się wizja oddania jej komuś, na rzecz rozwoju. finansowego to tam, pft. nadal za krótko pracuję, by się nauczyć stricte zachłannego stylu bycia, kiedy to chodzi wyłącznie o pieniądze. zapewne przyjdzie z czasem.
do realizacji przystąpiłam niby w poniedziałek już, ale tak naprawdę to w piątek, gdy posadziłam dziewczę sobie przed nosem i wyjaśniałam jej tajniki systemu dziewięciu kliknięć. po roku wydaje mi się to absurdalnie wręcz banalne, pułapka machinalności, bowiem podczas wyjaśnień odkryłam, że tak od samego początku do samego końca jest to może nie tyle skomplikowane, co ma wiele bonusów i że ja po tym korytarzu już biegnę z zamkniętymi oczami, chwytając z lekkością, bo wiem, gdzie coś być może, ale dla nowicjusza to może mieć posmak czarnej magii. jestem też więcej niż przekonana, że niewiele zrozumiała, a już z pewnością nie zapamiętała wszystkich wskazówek, mimo poczynionych notatek i od poniedziałku zaczną te rzeczy wychodzić co i rusz to, ale każdy medal ma dwie strony - owszem, mogę jej nieskończenie wiele razy mówić nie popełniaj mojego błędu, niczym starsza siostra, ale z drugiej no cholera, ja musiałam je popełnić, żeby tu wylądować. mogę jedynie jej podpowiadać, jak dojść tam szybciej, ale to tyle.

i tak się sprawa ma na teraz. wreszcie pełna energii, wreszcie pełna chęci, wreszcie pełna wrażenia i świadomości, że komuś potrzebna. żyć, nie umierać, bo coś trzeba zrobić. umrę sobie jutro.

co do reszty spraw, spraweczek, to, jak mówiłam, wcale się nie układa, ale o boże, nareszcie jest powód, by uczciwie odsunąć to na kiedy  indziej, bez wrażenia, że przecież mogłabym teraz. nie mogłabym. pracuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz