nie jest po mojemu dobrze, bo gdyby było po mojemu, to stałabym właśnie na mentalnym Evereście, nie śpiąc piątą noc z rzędu, jakbym kawę koksem słodziła, skacząc co i rusz to na główkę, nie widząc, że właśnie nabijam sobie guza za guzem. które w końcu zaczęły by boleć, w sposób skumulowany.
wręcz przeciwnie, jak aniołeczek, o wpół do dwunastej już wchodzę pod kołdrę, bez żadnych oszukiwań z książką czy telefonem, rozległych rozmyślań, bo nie ma o czym. brzmi kiepsko, pewnie zgłupiałam. no trudno, sama przecież siebie określiłam niedawno mianem comfortably dumb.
wstaję rano, proszę bardzo, czwarta trzydzieści, może czasem się z kurami podroczę i najpóźniej wpół do szóstej. dziś podroczyłam się za bardzo, dlatego też nie śpię, z obawy przed repetą. ale tu proszę, kawa, z mlekiem, papieros czy ze cztery, prasówka zagraniczna, voila, szybki przegląd ew. dołów znajomych, odnotowanych na portalach i mikroblogach, wyprodukowany w czasie, gdy spałam, szósta trzydzieści - w drogę, ciepło jest i czasu w zapasie, więc kto by się marnował na przystanku, spacerem na pętlę, w trakcie kolejny papieros zaliczony, wsiadam do autobusu, nie pakuję jeszcze gumy, bo wiem, że zaraz wysiądę i przerwa do kolejnego trwa osiem minut, więc tam kolejny, a w nim już guma, bo fajnie tak jechać, po miejsku, żując gumę patrzeć za okno, nie troszczyć się o nic - o bilet też nie muszę, hah - kontemplować otoczenie, czując się jak w filmie i tym razem żadnym złym, może nawet nieco głupim, prostym, do niczego niezobowiązującym, puścić oko do świata, obserwować ludzi, nie martwiąc się tym razem już o ich losy, nie widząc za ich twarzami na pewno złych żyć, z fasonem stanąć przy drzwiach chwilę przed skrętem, dać się zawadiacko machnąć siłą owego skrętu, wysiąść, iść z podniesioną głową, trochę tak, jakbym miała buty na sprężynach malutkich, przez najgłupsze rondo na świecie, gdzie przystanek docelowy i powrotny mam dokładnie ten sam, nie żaden równoległy, tylko ten sam, gdzie nie ma bezpośredniego przejścia na drugą stronę między punktem A a punktem D i muszę się, wracając, przez każdą część składową tegoż ronda przeczołgać, co zajmuje mi tyle, co papieros, absurdalne to jest jakieś, dojeżdżam jednak jeszcze na razie do pracy...
wstaję rano, proszę bardzo, czwarta trzydzieści, może czasem się z kurami podroczę i najpóźniej wpół do szóstej. dziś podroczyłam się za bardzo, dlatego też nie śpię, z obawy przed repetą. ale tu proszę, kawa, z mlekiem, papieros czy ze cztery, prasówka zagraniczna, voila, szybki przegląd ew. dołów znajomych, odnotowanych na portalach i mikroblogach, wyprodukowany w czasie, gdy spałam, szósta trzydzieści - w drogę, ciepło jest i czasu w zapasie, więc kto by się marnował na przystanku, spacerem na pętlę, w trakcie kolejny papieros zaliczony, wsiadam do autobusu, nie pakuję jeszcze gumy, bo wiem, że zaraz wysiądę i przerwa do kolejnego trwa osiem minut, więc tam kolejny, a w nim już guma, bo fajnie tak jechać, po miejsku, żując gumę patrzeć za okno, nie troszczyć się o nic - o bilet też nie muszę, hah - kontemplować otoczenie, czując się jak w filmie i tym razem żadnym złym, może nawet nieco głupim, prostym, do niczego niezobowiązującym, puścić oko do świata, obserwować ludzi, nie martwiąc się tym razem już o ich losy, nie widząc za ich twarzami na pewno złych żyć, z fasonem stanąć przy drzwiach chwilę przed skrętem, dać się zawadiacko machnąć siłą owego skrętu, wysiąść, iść z podniesioną głową, trochę tak, jakbym miała buty na sprężynach malutkich, przez najgłupsze rondo na świecie, gdzie przystanek docelowy i powrotny mam dokładnie ten sam, nie żaden równoległy, tylko ten sam, gdzie nie ma bezpośredniego przejścia na drugą stronę między punktem A a punktem D i muszę się, wracając, przez każdą część składową tegoż ronda przeczołgać, co zajmuje mi tyle, co papieros, absurdalne to jest jakieś, dojeżdżam jednak jeszcze na razie do pracy...
i zaczyna się najdziwniejszy element. jak już przestałam obawiać się najgorszego, to myślałam, że a, będzie spokój, tak jak było, o jak dobrze, że nic się nie zmieniło. otóż bzdura. zmieniło się, tyle, że w drugą mańkę. ja nie jestem towarzysko wymagająca, mi do szczęścia wystarczy całkowity spokój, jak się nikt nie przypieprza, to wystarczy, nie musi mnie zabawiać, czasem nawet nie powinien, byleby się nie czepiał. i tak było, przez półtora roku. stanowiłam sobie, chyba, taką enigmę chodzącą, nie mówiłam wiele, jak jakiś wyskok, to nieosobisty, nie byłam szara ani tajemnicza - ot, nie posiadałam tła. mój numer telefonu miały trzy osoby, z czego dwie ode mnie, maila, Facebooka, wszystkich innych form sieciowych żadnych, może z raz ktoś trafił na zdjęcia z Picassy, no i ten nieszczęsny art na wiadomościach24, ale to tyle. miałam ojca i chorą mamę, z powodu której raz czy dwa musiałam wziąć wolne. i tyle. z tym Facebookiem to się z nimi droczyłam nieraz, bo wiedzieli, że mam, gdyż wynikało z rozmów co poniektórych, ale jasno i dobitnie odmawiałam włączania ich w to. miałam mieć trzy światy - pracę, Sieć i real. te dwa ostatnie i tak się trochę za bardzo zbratały w niektórych przypadkach, jak się okazało, więc tym bardziej trzymałam dwa pierwsze oddzielnie. aż w chwili słabości, jakoś w toku rozmowy, opatrzonej pokazywaniem jakichś tam zdjęć, dodałam tę moją stukniętą jak 150. i poszło! tematy, rozmówki, czaciki po pracy, tajemne wymiany wrażeń, opinii, dzień przegadany, obgadany, co też nie jest nijak po mojemu przecież. poczta pantoflowa, trochę się czuję jak Demonoid, który raz na ruski rok otwierał na kwadrans rejestracje. nagle się wszyscy ożywili, ucieszyli, zażądali zaproszeń, sami zapraszają, wylądowałam wszak w składzie jutrzejszej paelli pracowej, gdzie, jakim cudem, raz z nimi na piwie byłam, co to jest w ogóle, kiedy, what?
wychodzę stamtąd roześmiana, ja, roześmiana. przecież ja się nie śmieję, nie na tyle, by wychodzić skądkolwiek roześmianą, to nigdy u mnie nie jest stan, to najwyżej jakiś przebłysk, cień, moment, pół momentu. głodna nie jestem, bo zjadłam już serek. wiejski. z cukrem i cynamonem. ja. serek. ja. zjadłam. przed szesnastą cokolwiek. codziennie. halo. ja nie jadam, a jak jadam to wieczorem, na cały dzień, regularność nigdy nie była moją mocną... żadną stroną.
pozostaje też kwestia Pana Asesora z Teatrem w zanadrzu. temat zaistniał w marcu, spotykając się z moją stanowczą odmową. Pan Asesor postacią jest wybitnie osobliwą, co nie dziwi mnie kompletnie, wszyscy, którzy chcą spędzać ze mną czas są osobliwi, więc nie o to idzie. rozmawia mi się z nim bardzo dobrze, z pierwszym tam tak od początku i niewątpliwie jedynym, z którym można na takie tematy. mówiliśmy o kulturze, niewiele o polityce i religii, bo na pewno byśmy się nie zgodzili, a to nie jest ta znajomość, gdzie byłoby warto się nie zgadzać. trochę mnie peszył swoim zainteresowaniem, acz znajdowałam je miłym i to nie tak pusto miłym, no w końcu dał mi cynk o licytacji gitary basowej, gdybym miała wtedy środki, to by coś z nas - ze mnie i z tej gitary - było na pewno. wizja wspólnego teatru, przy jasnym postawieniu ról, on płaci za mnie, co jest wściekle zobowiązujące, ale na moją ofertę samodzielnego pokrycia własnych kosztów trzasnął, o jakże dosłownie, drzwiami, miała jeden, podstawowy feler - jego umiarkowanie jasny stan cywilny. wszelka niejasność w tym względzie powodowała u mnie jasny sprzeciw. nawet, gdybym miała płacić za siebie, to by mi było cholernie nieswojo. trzasnął drzwiami, temat ustał.
do czasu. wybrał się sam na spektakl, wysłał mi po nim smsa, ja odruchowo odpisałam, ok. jakiejś szóstej rano, nie zdążyłam się na siebie obruszyć, gdy dostałam odpowiedź. też ok. szóstej. stwierdziłam zatem, że trzeba od tematu uciekać jak najdalej. udawało się. do niedawna.
i sobie myślę - a czemu nie? w najlepszym wypadku będzie miło i teatr, w najgorszym sam teatr. win win. dodatkowo da mi spokój, bez słusznego zarzutu, że nie próbowałam. o podejrzane finały się nie obawiam, on nie z tych. ani ja.
wracam do domu, nie robię nic znaczącego, comfortably dumb praktykuję, bez żadnych wyrzutów, jak na desce surfingowej sobie przez ten dzień przepływam, jest dziwnie, czyli normalnie, naturalnie, oczywiście, wszystko się udało, wróciłam tego ósmego chyba z Łodzi z dwiema? trzema dychami do końca miesiąca? miał być czarny dramat, bo rata nie ściągnięta a w ogóle to tyle tego miesiąca zostało i nawet żywiąc się powietrzem, nie dam rady za trzydzieści złotych, na boga i co? i'm still standing. zbieg fartów, terminów, jakoś tak, accidentally się udało
it's wild like a child, it's free, c'mon
poniekąd. cała ta idea wolnościowa, gdy się jej teraz przypatruję, a mam jak na dłoni, bo czytam siebie z czasów, gdy ją wygłaszałam, jawi mi się, paradoksalnie, ale przeraźliwie sztucznie. krzyczałam tak głośno nie dlatego, żeby trafiło do wszystkich - żeby przebiło się do mnie. siebie miałam przekonać. kompletnie nie wierzyłam, całkiem zresztą słusznie, bo wtedy bym nie mogła, że mogłabym robić to, co chcę, tak, jak powinno być zrobione, żeby było dobrze mi, bez szkody dla innych. wynikało to w ogromnej mierze z mojego uzależnienia siebie od innych. nazywałam to pewnie wtedy lojalnością i wiernością, dla poprawy nastroju i wytłumaczenia się przed sobą. nie szydzę ani z lojalności, ani wierności, to nadal są bardzo ważne wartości, tyle, że kompletnie nie to pod nimi kryłam. nazwę sobie ładnie lojalnością i wiernością zgodę na absolutnie wszystko, byleby uzyskać cień zainteresowania. nie musisz mnie lubić, cenić, szanować, widź mnie i wystarczy, a będę przy tobie do końca - twojego, mojego, świata, whatever. kimkolwiek jesteś - twoje potrzeby w sekundę nazwę swoimi, jeśli tylko pozwolisz mi widzieć ich zaspokajanie. być przy.
nie mam cienia pretensji, że zawsze byłam na końcu, skoro sama się na nim ustawiałam. after you, after you, always after you, just to see any part of you, even if only back, back is enough.
droga matko, drogi ojcze, droga siostro, drogi bracie, droga przyjaciółko, drogi przyjacielu. dlatego tak się kurczliwie trzymałam tego nazewnictwa, bo imitowało bliskość jakąkolwiek. cóż z tego, że nigdy nie byłaś matką, nigdy nie byłeś naprawdę ojcem, nigdy nie czułam się na dłużej jak siostra a i przyjaźnie były do czasu. i ani ja się nie skończyłam, ani ty, ani świat. samo whatever.
o wolności? wolność jest wtedy, gdy nie musisz się bać, nie musisz się prosić, kiedy lądując na wyspie potrafisz z niej samodzielnie wrócić i nieistotna jest ilość dni, które na niej spędzisz, masz pewność, że wrócisz. kiedy pomoc oznacza ułatwienie powrotu,nie jej brak go przekreśla. kiedy nie musisz krzyczeć, bo jesteś pewien tego, co szepczesz, nikt nie musi inny wiedzieć, bo wiesz ty i wystarczy.
pamiętam, gdy tłumaczyłam koleżance coś związanego z różnicą między kłamstwem a prawdą, posługując się jej psem, jak najbardziej istniejącym, sama widziałam. ona nie musiała nikogo przekonywać, że go ma - wiedziała, że ma. gdyby jednak go nie miała, tak, wtedy trzeba byłoby wcisnąć innym, że istnieje. byłby to warunek niezbędny do jego, choćby hipotetycznego, istnienia.
no więc ja niczego nie muszę. chcę. a to zupełnie co innego.
kiedyś bym tego nie napisała, jeszcze tak całkiem niedawno bym się źle czuła z powyższym. bo jak to tak, podczas, gdy moi znajomi mają problem - zawsze mieli, to też coś znaczy, każdy miał jakiś - to ja nie mogę się cieszyć. muszę koniecznie się rozempatyzować, zero radości, jak nie mój problem, to twój, daj szybko, muszę się martwić. bo wtedy czuję, bo pozytywne uczucia nie istnieją, są sztuczne, a ja nie mogę być sztuczna, nigdy sobie nie pozwolę na to. mam być prawdziwa i tylko do bólu. mojego zwłaszcza.
tak, Wojtku, też kiedyś miałam piętnaście lat. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz