a jednak da się. da się prowadzić niezobowiązujący tryb życia, nieocierający się o śmieszność, wyzbyć się w kilka sekund stale towarzyszącego uczucia, że jeśli dobrze się bawisz, to jest to niewłaściwe. i nie dlatego, że umiera wtedy kotek, tylko scenariusze wieczorne zawsze były dwa -
albo na dramatycznie, czyli szło się lawirować po krętych korytarzach cudzych problemów, zapominając o własnych, z obowiązkową butelką, rozwiązującą języki, choć w moim przypadku jedynie uszy, jak język to do odpowiedzi. wyrobiony latami mechanizm bowiem pracuje wyśmienicie i wszyscy wokół upijają się szybciej, bądź piją, gdy ja już dawno przerwałam, co sprawia, że albo jestem trzeźwiejsza od nich, kontrolując słowa i nie mówiąc nic od siebie, albo kończę wieczór, co znów sprawia, że nic się ze mnie nie daje wyciągnąć, albo, choć jest to bardzo rzadkie - mówię, gdy oni już nie są w stanie słuchać albo pamiętać, co mówiłam. koniec końców ja wychodzę z workiem ich żali, a oni ze złudnym poczuciem, że układ sił był równy. wbrew pozorom wygrywam.
albo na zabawę w zabawę, za którą płaciło się zawsze i to nie pieniędzmi ani kacem ewentualnym, tylko milionem warunków, konsekwencji, uzależnień, wreszcie świadomością, iż nie tyle robimy sobie przerwę, co zapalamy na jedną noc światło, sztuczną żarówkę, licząc na to, że się nie przepali przed naszym wyjściem. po powrocie przychodziła cena w postaci bolesnej świadomości, że to było tak naprawdę tylko na chwilę, desperacko ukradziony moment, żeby poczuć się, jakby rzeczywistość nie istniała lub oszukać się, że tak właśnie wygląda, że to, co na co dzień jest tylko wymysłem, próbą urozmaicenia, że tak naprawdę wszystko jest dobrze, ale, coby poprawić swoją wartość, gdyż cierpienie uszlachetnia przecież, komplikujemy sobie sami, masochistycznie.
oba przeplatały się z sobą tak ciasno, że wywołały wrażenie, jakby były jedynymi możliwymi rozwojami sytuacji, jedynymi definicjami wieczoru z ludźmi, dlatego czasem, nawet bardzo często wybieram samodzielny. nie użyję czasu przeszłego, bo to, że odkryłam, iż jest trzecie wyjście nie oznacza, że się go kurczliwie złapię. jestem bowiem świadoma, że nic nie jest na zawsze i kurczliwe łapanie się czegokolwiek, choćby beztroski, paradoksalnie zamieni się czasem w kolejny dramat, jak już się skończy.
trzecie wyjście jest na zwyczajnie, gdy idziesz po prostu, z początku nieco sztucznie, ale to dlatego, że nietypowo dla siebie, z jakąś grupą, wrażenie sztuczności potęguje fakt, że wszystkie są spod Warszawy, z tej satelity drobnej, dlatego idąc Krakowskim Przedmieściem czułam się jak element wycieczki szkolnej, takie były zachwycone i podekscytowane. jakby tego było mało, któraś mówi ja rzadko bywam w Warszawie. z rozochoceniem oglądają front Starbucksa, salon Provosta, sklep Tchibo, a ja to przecież znam świetnie, przecież jeździło się rok niecały dzień w dzień na Uniwersytet, a i kawy w Starbucksie się odbywało. jednak widziane to wszystko ich oczami, bo empatia i wchodzenie w role działa nieustannie, prawdziwie ekscytuje, idziesz tym miastem i przez chwilę, kilka przecznic się czujesz naprawdę fajnie, złapana w sekundę modernizmu, zanim przejdzie do etapu przesyconego nowobogactwa.
wreszcie docieramy do punktu, La Taberna Del Teatro, proszę bardzo, przy Teatrze Polskim. lokal silnie prowizoryczny, mniemam, że całkiem świeży, stanowiący nie tyle formę restauracyjną czy klubową, ale też co innego - jako miejsce do niezobowiązujących spotkań, zarówno dla właścicieli, stąd brak zadęcia na jakikolwiek misternie planowany wystrój, choć proszę nie mylić ze zbitą na trzy-cztery speluną, rodem z koszmaru, który znajduje się na Wilanowskiej, gdzie byłam raz, pech chce, że w swoje urodziny i bardzo bym życzyła sobie nigdy tam nie wracać, zwłaszcza, gdy muszę tam przesiadywać do szóstej, bo wtedy jechało pierwsze metro. to się chyba właśnie określa mianem mordowni, tak swoją drogą. upiorne. tu na ścianach wiszą plakaty nawiązujące zarówno do Hiszpanii, tej barcelońskiej, jak i sąsiedztwa teatru, co z jednej strony wygląda nieco przypadkowo, a z drugiej jednak potęguje wrażenie swojskiego luzu. skoro obsługa nie ma ciśnienia, to i klient nie musi mieć, jak i klienteli, którą na co dzień stanowią sami swoi, czyli Hiszpanie, a oni nie potrzebują sobie życia oblepiać światełkami - sami emanują.
wybór był nieprzypadkowy - szefem kuchni jest Hiszpan, określany mianem ojca dziecka Małgosi, określany bardzo słusznie, bo żadnej innej roli już nie pełni. that awkward situation, gdy rozstajesz się z kimś, ale macie wspólne dziecko, dlatego wiedząc, że przyjdzie Wam mieć kontakt przez wiele, wiele lat jeszcze, starasz się mieć jakieś cywilizowane relacje z obiektem. a jeśli do tego pracuje jako szef kuchni w lokalu, to, jeśli nie idzie między Wami na noże, dlaczego nie odwiedzić go z grupą znajomych. efektem tych koligacji każda z nas, a było nas osiem, została wycałowana najpierw w rękę przez rzeczonego szefa, później z dubeltówki przez właściciela, posadzona i zaczęło się samo najciekawsze.
obaw, że będzie sztywno nie miałam. raczej pewność. najluźniejszy nawet lokal bowiem, z najbardziej jowialnymi pracownikami, nie był w stanie zatrzeć momentu jazdy autobusem, gdzie powtórzył się wciąż i wciąż ten sam scenariusz. możesz powiedzieć, że to układ siedzeń, że dlatego siedziały w szóstkę rozmawiając, siódma stała obok a ja z tyłu popatrywałam za okno, stwierdzając, po raz kolejny, nie wiadomo już który, że no trudno, tak już być musi, taka jestem i nie ma co kombinować, nie ma już wymówek, że to złe towarzystwo i dlatego. you don't wanna be famous, you wanna be shy, do your dances alone in your room, becoming a star will become your doom, słoneczko, będziesz siedzieć, patrzeć w okno, zyskasz w sekundę jakąś mało ciekawą, nieco dramatyczną w wyrazie metkę, wyjdziesz za dwie godziny i już. miło było się pooszukiwać przez te dwa tygodnie, że hura, hura, coś się zmieniło, tymczasem nie zmieniło się nic i to zaraz wyjdzie, już zaczyna, jak na dłoni. pod koniec podróży zresztą pocieszy... nie, nie musiałam się pocieszać, bo to nie było smutne wcale, raczej takie aha, no trudno, trzeba machnąć ręką i iść dalej, znowu w innym kierunku, niż wszyscy, więc pod koniec podróży zyskałam mały argument do tezy, że to może i lepiej, bo i na co mi towarzystwo osób, które chce wysiadać na światłach, irytując się, że kierowca nie otwiera. spojrzałam z pogardą, acz w okularach przeciwsłonecznych, więc ciiicho, nic nie było widać i odpowiedziałam na pytanie a Ty nie wysiadasz?!, że nie, poczekam, aż dojedzie do przystanku. czyli głupiutkie, oh well, no trudno, pójdę sobie pooglądać miasto w takim razie, obserwowanie Życia jest przecież bardzo ciekawe, a już z pewnością ciekawsze od brania w nim udziału.
dlatego siadłam, poprosiłam o lampkę białego wina, obojętne już czy wytrawnego czy półsłodkiego, dajcie mi pić, to mogę siedzieć. wszak gdybym nie siedziała to dałabym światu argument do teorii, że to ja jestem na nie. pierwsze hamulce zaczęły puszczać przy serwowaniu pierwszych potraw - boże, ile tam było jedzenia, to Wy nie macie pojęcia, osiem jak nie dziewięć potraw wjechało tego wieczora na stół - gdy uprzejmie dziękowałam per gracias, co rozpoczęło cykl pytań a skąd ja wiem, co mówić. zagryzłam prędko prychnięcie pieczonym ziemniakiem, decydując się jednak na wyjaśnienie moich połączeń z Hiszpanią, miast wdawać się w tłumaczenie zgromadzonym, że dziękuję nie jest przesadnie skomplikowanym słowem i umiejętność wypowiedzenia go w dowolnym języku nie jest sztuką żadną. nawet po grenlandzku potrafię, co no nijak nie oznacza, że znam ten język, wręcz przeciwnie, jest przedziwny i mi się nie chce go uczyć. dalej, co prawda, się tylko angażowałam w to wrażenie światowości, bo to, co nam dawali do jedzenia było mi przecież znane, gdzie apogeum stanowiło zaserwowanie paelli z owocami morza, włączając w to krewetki z odnóżami, oczami i czółkami. zero zaskoczeń, znowu byłam jedyną - bo Gosia nie lubi, więc nie jadła - która je krewetki, a co gorsza - umie je jeść, w sensie obsługiwać. bo ja to myślałam, że krewetki są takie małe, w sklepie widziałam, to takie malutkie. mhm. ciekawe z jakiego morza biorą te ryby, Paluszki i jak one muszą śmiesznie wyglądać, takie prostokątne. ale to też proszę złożyć na karb mojej osoby, takie bonusowe refleksje towarzyszyć mi będą zawsze, ważniejsze i tak jest to, że było to szczere, luźne i wreszcie do niczego niezobowiązujące.
wraz ze spadkiem ilości jedzenia, a wzrostem pojawiającego się alkoholu, było coraz sympatyczniej. trzech Hiszpanów uwijało się wokół nas, jak w ukropie, oferując nam to, to, to i tamto - od butelek wyselekcjonowanego wina, na ich koszt, począwszy, przez szampana, na ofertach matrymonialnych kończąc. obserwowałam to, biorąc udział, acz ja nawet jak jestem w środku, to stoję po trosze obok, z niemałym rozbawieniem, zwłaszcza, iż miałyśmy wśród siebie Anię, uroczą w aparycji blondynkę, a stereotyp Hiszpana, lecącego jak mucha do lepu, na blondynki nie jest nijak przesadzony, więc skakali wokół i dosiadali się co sekundę. radość potęgowała moją świadomość, że Ania ma w domu jakiś syf osobisty, dlatego oglądanie jej totalnie rozluźnionej, roześmianej, cieszyło poczwórnie. woo-hoo, to są jeszcze ludzie, którzy w konfrontacji z czymś złym chcą się bawić, a nie w tym swoim złym pławić, trochę się zapomnieć, a nie pić, wznosząc toast na pohybel skurwysynom, dając do zrozumienia, że ów skurwysyn wciąż nad nimi wisi, co formą ucieczki jest marną, żeby nie powiedzieć - żadną.
wyszłyśmy pięć godzin później, finiszując na kawie, którą wsparłam kolejką Jim Beama, za co pewnie się nasłucham w poniedziałek, wszak poszło pięć lampek wina, trzy szampana i jedna whiskey, ojej, a mimo to nie spałam pod stołem, ojej ojej i znów miła odmiana. można iść pić i nie wrócić o piątej nad ranem, ledwo kojarząc, co się wokół dzieje? można. można nie wracać autobusem z kacem moralnym, przetrawiając na milion sposobów to, co zostało podczas wieczoru wypowiedziane? można. można mieć przy tym wszystkim wrażenie udanego wieczoru, godnego wielokrotnych powtórzeń? można.
można żyć? można.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz