28.06.2012

what i see is what you give.

najwyrazistszym przykładem tej zależności jest moja relacja z Dziadkiem, ojcem ojca. relacja trudna, dla mnie częstokroć nieprzyjemna, jak z elementarza poprawiona na łożu śmierci. dodajmy, że zmarł przeszło osiem lat temu, czyli byłam małą wnuczką. więc nieprzyjemności trafiały jakoś bardziej, niż teraz.

postaram się to opisać oczami z wtedy, bo fakt, że obecnymi widzę inaczej, więcej rozumiem, kolejne dna mi się w gestach odsłaniają, to przecież nijak się ma do odczuć, jakie powodowały na bieżąco. jestem specjalistką od usprawiedliwiania sobie w głowie ludzi po faktach, kiedy już się mleko wyleje to nagle do mnie dociera, albo mi się uświadamia, że tak naprawdę to się nie chciało go rozlać, wręcz przeciwnie, ono miało służyć do miodu, żeby mi tę krainę wyczarować. a że nie wyszło, to nic. liczą się intencje. pewnie, że się liczą, tego nie kwestionuję. kwestionuję sensowność marnowania okazji do okazywania ich wtedy, gdy jest na to czas. do zastępowania ich falą kolejnych przykrości.

jak wiadomo, jestem owocem romansu. nie krótkotrwałego, jak wiadomo też, ale zarówno Mama jak i Ojciec byli w związkach, gdy się poznali i zeszli. nie tylko w związkach - mieli małżonków. z którymi się dla siebie rozwiedli. odbyły się, podobno - gdyż byłam wtedy w konwalii, jak zwykłam określać czas nieistnienia, dwa dramaty, bowiem ich ówcześni partnerzy naprawdę byli zakochani i chcieli z nimi powieść szczęśliwe życia.
mój Dziadek dodatkowo miał swoją traumę rozwodową, kiedy to Babcia związała się z innym facetem. jak się później okazało - popełniła tym samym błąd życia, bo ten drugi mąż to straszna kanalia była. tak między nami mówiąc, to uważam, że mój Ojciec pociągnął ten scenariusz. i tak, wiem, że mówię o swojej Mamie. no trudno. taka mi się trafiła. a to, że wtedy by mnie nie było, to kiepski argument, jak patrzyłam na jego, znaczy Ojca, losy. pewnie dlatego, pół żartem, przyzwoliłam na jego ewentualne skoki w bok. nie byłyby to przecież moje nowe mamusie, chodziło mi bardziej wtedy o to, żeby skorzystał z okazji do pobycia szczęśliwym. przy Mamie nie był, pomijając pierwszy etap romansu, i nie jest. choć w obecnej sytuacji to ciężko ich w ogóle rozpatrywać jako związek.
w każdym razie do rzeczy, o Dziadku. nie akceptował mojej Mamy, tak jak i reszta rodziny zresztą. przez jego zachowania miałam wrażenie, że i mnie nie akceptował awansem. jako powód, dla którego przelotny romans zamienił się w długotrwałą historię. stay together for the kids, nie?

był oschły, nieprzyjemny, faworyzował każdą inną moją kuzynkę, każdego kuzyna, a mnie znosił. z trudem, bo niestety nie chciałam grać roli potulnej dziewczynki i jeśli się z nim nie zgadzałam w jakiejś kwestii, to mu to otwarcie dawałam do zrozumienia. czyli nie dość, że bękart to jeszcze wyszczekany. za każdą przewinę, a miała ich sporo, mojej hiszpańskiej kuzynki odpowiedzialność ponosiłam ja. bo niby byłam starsza. w istocie jestem starsza o rok, w momencie gdy mówimy o przedziale 3-4, 6-7, 9-10 lat, to za nic starsza nie byłam. 0-1 to różnica, 5-6 żadna. gdy jeździłam do niego na wakacje, bo inne się nie szykowały, a Ojciec chyba chciał się sam przed sobą usprawiedliwiać, że no w końcu jakieś mam, bo nie siedzę w domu, to całymi godzinami siedział w biurze w piwnicy. ja oglądałam na górze telewizję, gdyż nie wolno było mu przeszkadzać. faktycznie wydawał się ważny - zajmował się księgowością. liczby zawsze mają aromat powagi. zostawałam z nim sama, ponieważ reszta gdzieś wyjeżdżała, miała swoje sprawy, wracając do domu późnym popołudniem, jeśli nie wieczorem. czasem ich nie było po kilka dni, gdy wraz z moim Ojcem jechali w delegację do innego miasta, niekiedy kraju. mieli wszak interes, ten od gumek, więc jeździli z towarem albo do kontrahentów. przywozili mi pamiątki i słodycze.
raz na jakiś weekend przyjeżdżali inni członkowie rodziny, Babcia, jakieś kuzynostwo. tzn. nie jakieś, bo jak tak słyszę historie ludzi, to my jesteśmy z sobą zżyci, ale bywali rzadko. ta z Hiszpanii to w ogóle, co dwa lata tylko.

pamiętam taki jeden obiad, kiedy właśnie siedziała z nami moja Ciocia z Hiszpanii. przywiozła jakieś wino i chcąc mi sprawić przyjemność, spytała czy nie chcę. nie chciałabym, to inna rzecz, wtedy miałam fazę na abstynencję do końca życia, patrząc na Mamę, ale odpowiedzi udzielono za mnie. nie, ona nie będzie piła. chyba, że jest jak ta... no.... tu wyraźne zawieszenie głosu ... swoja matka. odłożyłam widelec, wstałam i wyszłam. gdyby kuchnia posiadała drzwi, to bym trzasnęła. trzasnęłam za to drugimi, od pokoju, rzucając się buńczucznie na fotel i próbując się nie rozpłakać, gdyż wiedziałam, kto zaraz wejdzie. właściwie - że ktokolwiek wejdzie.
wszedł Ojciec z pretensją, że jak ja tak mogę Dziadka traktować. na pytanie jak on może traktować tak mnie i mówić w ten sposób o mojej Mamie odpowiedzi nie usłyszałam. wyszedł. za nim weszła Ciocia, ta inna, nie hiszpańska, wzięła mnie na kolana i zaczęła pocieszać, mówiąc wchodzącemu wujowi - no, swojemu drugiemu mężowi w zasadzie. niestałość uczuciową mam w genach. - dużo brzydkich słów o Dziadku.

parę lat później Dziadek dostał wylewu. nie zmarł od razu - przez kilka tygodni leżał w szpitalu, potem też kilka w domu. odwiedzałam go bardzo często, starając się coś zrozumieć z bełkotu, jaki wydawały jego wykrzywione spazmem usta. próbował pisać. nieudolnie. wściekał się na ciało niezwykle, gdyż trzeźwość umysłu zachował.
wracając od i jadąc do Ojciec opowiadał mi, że Dziadek płacił za moją szkołę. za mieszkanie. że mu pomagał, gdy ten stracił pracę. dał na kolonie. pytał o mnie za każdym telefonem. słowem - się troszczył. w tle. a ja widziałam, to co widziałam.
zaniosłam mu do szpitala maskotkę, jakąś papużkę kolorową, żeby mógł na nią patrzeć, gdy już mu zbrzydnie szarość szpitala. przy wypisie zażądał - na swój sposób, nadal bowiem nie mógł mówić -by ją mu zapakowano i powieszono na zasłonie w pokoju już w domu. wisi tam do dzisiaj. gdy do niego podchodziłam i łapałam za rękę, to ściskał, niemocno, bo nie miał siły i płakał. nie mógł nic powiedzieć, więc płakał.
gdy zmarł byłam w szpitalu. u siebie, na swoje, nieistniejące dolegliwości.

i teraz sobie myślę, że oddałabym każde z tych cichych wsparć za jeden gwarant troski. za Dziadka, o którym opowiadali moi znajomi, nawet moja Siostra - z którą współdzieliłam tylko ojców Mamy, trzeciego miała własnego. że choć teraz już rozumiem, już usprawiedliwiłam, wytłumaczyłam i się niejako z nim rozliczyłam po fakcie i obecnie figuruje jako postać pozytywna, to wolałabym wiedzieć wcześniej. wiedzieć, bo widzieć.

jak pisałam na początku - jest to najjaskrawszy przykład tego typu braku zachowań. taki wzór, który powiela wielu. kiedy dowiaduję się po latach, że jest bądź było zupełnie inaczej. że nie gesty mówią, a spóźnione słowa. albo właśnie takie akcje podziemne, niedostrzegane. i ja mam to nagle wszystko całkowicie zrozumieć. i pewnie być ponad to. mhm. m-hm.

stosowane są przy tym nieczyste argumenty, takie jak no nie sądziłam/-em, że Tobie trzeba takie rzeczy mówić, nie wiedziałam/-em, że Tobie tak wprost trzeba okazywać, jak jakiejś... , przecież wiesz, że ja nie potrafię...


no właśnie nie do końca wiem. wiem, że nie potrafią mi - innym, jak rozumiem głupszym, słabszym, tańszym potrafią. Tobie nie trzeba mówić miłych rzeczy, przecież Ty to wszystko wiesz ta? a skąd? wiem od przypadkowych osób, obcych ludzi, których miłe rzeczy mnie nie obchodzą, ale oni jeszcze nie znają mnie na tyle, żeby wiedzieć, że mi nie trzeba. ale to właśnie dzięki nim wiem. czasem wiem. najczęściej nie mam bladego pojęcia, ale raz na jakiś czas się odważę uwierzyć. i wtedy bardziej dotyka to, że od obcych.
zauważyłam bowiem taką tendencję, że na początku słyszę i widzę. a potem już nie trzeba. nie wiem, co prawda, czemu nie trzeba, bo przecież sympatia i te takie inne mijają i może niesłusznie się zapewniam, że to wszystko nadal jest.
w efekcie potem samej mi głupio mówić i robić coś miłego, dobrego, okazującego wobec innych, znanych mi ludzi, bo może już jesteśmy na etapie kiedy nie trzeba. i nie można wręcz.

jest to czasami przyczynkiem do absurdalnych iście wniosków z mojej strony, przyznaję. naprawdę zaczynam wierzyć, że ci głupsi, słabsi, tańsi są lepsi. bo niby dlaczego miałabym nie uwierzyć w końcu? skoro ani słowo, ani gest mi tego wnioskowania nie burzy. dopiero moja interwencja, po wielokrotnym biciu się z myślami zapytanie, celem upewnienia się, daje odpowiedzi. choć takie wymuszone. z domyślnym no już daj mi spokój, nie kompromituj się tak, nie poniżaj do pytania wprost.
z czasem przestanę pytać. w ogóle przestanę cokolwiek.

to dlatego, choć nadal mam wstręt, gdy jest to jednostronny stan, słucham uważnie ludzi mówiących pod wpływem alkoholu. wierzę bowiem, że jest granica, po której nie tylko nie hamują się przed dziwnymi zachowaniami, ale przed szczerością i otwartością. this moment, when you're drunk and i'm sober and you tell me nice things. bo albo to albo nic.

a czasem coś się przydaje. po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz