bo gdyby to nosiło formę etapów, dużych odcinków czasowych, powiedzmy nawet zmieniało się co tydzień, to jeszcze luz. jakoś bym to sobie zorganizowała. cokolwiek bym była w stanie sobie zorganizować. mogła robić Plany. i nie żadne długoterminowe, nie planuję przyszłości i nigdy nie miałam skłonności do. to, że mam wizję swojego mieszkania i wymyślone imiona dla dzieci, to nie oznacza, że ja siebie w tym mieszkaniu i przy tych dzieciach kiedykolwiek widziałam. to raczej była kwestia budowania sobie świata w wyobraźni, że gdybym, a nie kiedyś. takie przygotowanie, na wszelką ewentualność. bo przy takiej skoczności muszę się przygotowywać na każdy rozwój sytuacji. dlatego np. nie składam żadnych obietnic. zobowiązania to co innego, wszak niezależnie od formy i nastroju, jak mam ósmego zapłacić za komputer, to zapłacę. acz przezornie nakazałam bankowi nie tylko płacić za mnie, ale odkładać mi na konto - jakieś tam oszczędnościowe, heh, ja i oszczędności. paradne - kwotę x, żeby w razie czego, móc tę kwotę x przerzucić na główne siódmego przed północą. ale obietnic nie składam. nikt się nie lubi ze mną umawiać przez to. nie spotykać, bez dramy mi tutaj, ale ustalanie ze mną terminu to jest dla nich koszmar. teraz już się trochę nauczyłam cywilizowanych zachowań i nie odwołuję pt bo nie chcę, tylko mężnie wytrzymuję, chyba, że ktoś bliski i sobie można pozwolić. rzadko sobie można. najczęściej się obrażają i biorą do siebie. że niby nie chcę się z Tobą widzieć, akurat z Tobą, podczas, gdy jest to prozaiczne z nikim. mam tete a tete z kołdrą. please, do not disturb. albo z którąś ze ścian. albo z krzesłem. albo z kubkiem od kawy. albo papierosem. po prostu chcę być sama. ze sobą. biorąc pod uwagę, że jestem dla siebie mile, ale męcząca, cholernie zajmująca, właśnie przez tę bańkę, to nie jest to wyrażenie takie całkiem bezsensowne.
bo przez bańkę widzi się większe. znaczące. ważniejsze. wyczerpująco sensowne. może to nawet to jest przyczyna, dlaczego tak chorobliwie reaguję na centrum miasta - przez bodźce. bo ja nie mogę wyjść po ludzku po zakupy i wrócić, jakby nigdy nic. to jest cała eskapada - najpierw trochę metafizyki, gdy przyglądam się naturze, potem bardzo dużo socjologii, gdy staję na kolejnych przejściach, pośród ludzi, albo nieco fabuły gore, gdy z nikim nie stoję i skupiam się na fantazjowaniu o przejeżdżających
i choćbym w sobie to niezmiernie ceniła, jak cenię, wszak nie grozi mi żadna rutyna, depresja, spowodowana stagnacją, to czasem się wściekam na siebie za to. za tę niemożność zrobienia czegoś po prostu. za to, że dając komuś ogień na ulicy wchodzę z nim w głowie w relację, przypinam mu natychmiastowy chip w głowie i myślę, gdzie poszedł, czemu pali tak nerwowo, czy kłóci się z kimś chwilowo, czy to kolejny gwóźdź do ich trumny, czy pali Marlboro, bo ma kasę czy nie ma, ale chce udać, że ma, bo... siadam na przystanku i nie ma, że czekam po ludzku na autobus, a gdzie tam. wszak wystarczy spojrzeć w górę i widzieć wyścig chmur. albo spojrzeć w słońce i przypomnieć sobie tych, których skłania to do kichania. albo to durne słoneczko z miną pedofila, wyświetlane w Teletubbies. albo. albo. alno.
jak w bańce też jestem dla innych, a może to oni są dla mnie. albo z oddali albo najbliżej jak można, to na dystans dłoni przyłożonej do powłoki. która jest zawsze i wszędzie, mimo najbliższych gestów i form interakcji. nawet gdy mówię, to trafia przefiltrowane, nikt nigdy nie słyszy tego, co powiedziałam. jak głuchy telefon. jedni słyszą coś w podobie, więc są najbliżsi, inni kompletnie inne ogłoszenie wynoszą.
poruszam się też, jak w bańce. koślawo, niesprawnie, niezdarnie. i nie mówię o ciele. w ogóle mi tu nie chodzi o ciało, ta powłoka i ta bańka, to wcale nie jest wywód o tym, jak to mi, prawda, źle w swoim ciele, my body is a cage, chciałabym być ładniejsza, wyższa, mieć to i to większe, inny kolor tego, a w ogóle to chciałabym być chłopcem. bzdura, wcale bym nie chciała. to, co miało być we mnie umiarkowanie kobiece, to jest i starczy. nie żałuję - dodaje mi to takiego fajnego sznytu. po spędzeniu dłuższego okresu w towarzystwie osób, dla których ciało jest świątynią i się trzeba nad nim roztkliwiać, skupiać i wyrażać żal nad jego niedoskonałościami, stwierdzam z całą mocą, że kompleksów akurat na tym polu nie mam. nie wiem, czy słusznie, no nie mam i już. kiedyś może miałam, lata temu. i szczęśliwie wyrosłam. nie mówię, że jestem przepiękna, tylko niespecjalnie mnie rusza czy jestem czy nie. bardzo przepraszam.
chodziło mi raczej o to, że ja siebie na tej ulicy nie widzę jako mrówki, stanowiącej część masy. ja jestem, z tą swoją bańką, strasznie zawadzająca. i znikam najszybciej jak się da. dla dobra ogółu.
nie wiem, czemu ten wniosek naszedł mnie dopiero dzisiaj, czemu jadąc rano autobusem porzuciłam myśl, jakobym była z wizytą na innej planecie niż moja rodzima, co jest poniekąd niezrozumiałe głównie dlatego, że się nijak ma do mojej niewiary w istotny pozaziemskie, więc pewnie dlatego zarzuciłam tę holywoodzką ideę. na rzecz tej o bańce.
jojo też było brane pod uwagę. tak jak Foster miał swoje mojo working, tak ja mogę mieć swoje jojo. które, opatrzone moją twarzą, jest żarliwie puszczane co sekundę, bez wytchnienia, z góry na dół, bez przerw. aczkolwiek to już zakrawa na tandetę. tak myślę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz