you have to say 'b'. or even more - be a 'b'. most of the time spelled like Bee.
to nie pojawiło się dzisiaj, nie. może dziś po raz ostatni, choć wątpię szczerze, pewnie znowu się oślepię albo dam oślepić za jakiś czas i będę dalej, od nowa, udawać sama przed sobą, że tu chodzi o coś więcej, głębiej, poważniej. normalniej.
z samą rolą takiej taśmy klejącej, rąk do łapania - czy też łatania - się pogodziłam już dawno. i nie pogodziłam w sensie w tej mi najwygodniej, tylko już dawno zyskałam orientację, że tylko ta jest mi przypisana. to ja ją nadpisywałam, dopisywałam na marginesach, jak na pożółkłych, zmiętoszonych książkach, że w tym jest coś więcej. że ok, jestem potrzebna, ale nie tylko fizycznie, nie tylko namacalnie, nie tylko efekty wynikające z mojego istnienia, ale samo istnienie w sobie też coś znaczy. jak dobrze, że te dopiski to ołówkiem pisane, mogę je teraz wytrzeć, wymazać.
w tej całej zabawie z DDA przypadła mi rola cichego bohatera. och, proszę tak nie patrzeć, to nie ja wymyślałam te terminy, ot - tak to określają. a wiadomo, że psycholodzy są nieco histeryczni. no więc ja byłam tą, co przez lata skrzętnie ukrywała Wielką Tajemnicę a jak się sprawa rypła i już nie dało się ukrywać, to niwelowałam szkody. to nie była moja łaska, to był mój obowiązek. także wobec siebie - i tak już się przez to czułam jak bez nogi czy ręki, więc przynajmniej musiałam zadbać o to, żeby nie stukać za głośno kulami czy nieporadnie nie strącić czegoś pozostałą kończyną. z całym i szczerym obrzydzeniem dla norm wszelakich, musiałam się jakoś na nich trzymać. żeby nikt nie wiedział, nie pytał, żeby to było jak najbardziej nasze, bo im mniej osób wie, im mniej rozdmuchuje, tym łatwiej będzie się od tego w przyszłości odciąć.
niestety. tak byłam zajęta, że nim się spostrzegłam, to już te cechy mi przeskoczyły na każdą inną relację z drugim człowiekiem.
jako przyjaciółka jestem wierna jak pies. lojalna do dna, empatyczna do kości, oddana jak przeterminowany jogurt. jako siostra - tym bardziej, choć może tego nie widać, gdyż manifestuję sprzeciw wobec poczynań i postaw prezentowanych, ale to nadal jest mój brat. i nadal moja siostra. choć nauczyłam się nie reagować na chwilowe ataki histerii czy pukanie do drzwi w weekendowe noce, to jak tylko coś naprawdę się dzieje, to jestem. byłam i będę. jako dziewczyna w sumie nie wiem, jaka jestem, bo zabawę w związki zakończyłam jeszcze zanim stałam się w pełni człowiekiem, cztery lata temu ostatni był upadł, to ile ja miałam wtedy lat? 20? nie można wtedy nic stwierdzać. a od tego czasu nie było już nikogo, kto by się nadał. wziąwszy pod uwagę, z jakim trudem mi przychodzi nawiązywanie przyjaźni, to związki? ja bardzo przepraszam, ja wiem, że odstaję, że już ludzie się nie wiążą po okresie przyjaźni, że to raczej prędzej byli się mogą dopiero zaprzyjaźnić, a poznają swoje imiona już po wyjściu z łóżka, ale to nic nowego, że nie pasuję. biorąc pod uwagę, że jeszcze uważam, jakoby wiązanie się z przyjaciółmi było strasznie ryzykowne - bo co? zerwiemy i stracę i jedno i drugie, nie ma sensu - to ja tam się w tej branży damsko-męskiej nie widzę wcale. no trudno. wolę jednak te przyjaźnie, je trudniej się zrywa, jak szczere.
jako córka natomiast ukułam sobie zmyślną teorię, jakoby moi rodzice po prostu mieli defekt w temacie okazywania uczuć. z tych czy innych powodów, w końcu sami też byli czyimiś dziećmi i mogą mieć swoje skazy. ale że one, te uczucia, są i w którymś momencie, np. wtedy, gdy będą mi najbardziej potrzebne, to się objawią. przejawią. cokolwiek. będą.
wszelkie ślady ułomności tej teorii kładłam spokojnie na karb tego, że jeszcze nie teraz, że ja w ogóle nie powinnam oczekiwać, najwyraźniej jeszcze nie teraz, może oni wiedzą, w końcu są starsi, że tym i kolejnym razem sobie poradzę sama, a oni będą doglądać z boku. nawet się czułam super dumna z siebie, że dawałam tę radę, w myśli puszczając do nich oko, że proszę, jak oni mnie znają. i moje możliwości. i jak we mnie wierzą. nikt inny nie musiał. najpierw sam ojciec - bo mama to wiadomo, miała dłuższy okres niedyspozycji ogólnej - a teraz oboje, że się nie muszę obawiać odtrącenia ze strony świata, obcych de facto ludzi, takich napotkanych, no bo tu mam wsparcie. i wiarę. i uczucie. i wystarczy.
to były banały, małe gesty a raczej ich brak, które poskładane do kupy uświadomiły mi wreszcie, że nie, to nie tak. oni nie czekają. oni nie mają tych transparentów. jeśli kiedyś mieli, albo chociaż starali się pozorować, że mają, to już dawno przestali. a ja konsekwentnie odpychałam tę myśl, bo za przyjemna to ona nie była. a ja musiałam mieć siłę, więc nie dopuszczałam do siebie nieprzyjemnych wniosków, kolejnych.
bo ja nie jestem na światło ani na baterie. nie wiem, na co jestem, chyba na siebie samą, bo to ja się napędzam, do tej pory nie wiem jak. pewnie tymi iluzjami.
dziś, w sensie dziś, nie, że metafora jakaś, ot, kilkanaście godzin temu, myślałam, że to już koniec. nie mnie, mojej cierpliwości. że wstanę i coś zrobię spektakularnego, w imię składanej latami agresji i jej podobnych. nastąpi wybuch skumulowanych emocji. powinien. wszędzie o tym trąbią, że jak kolekcjonujesz w sobie, to w końcu nie wytrzymasz. minęło. przeszło do ledwo powstrzymanej chęci płaczu, którą akurat powściągnęłam ja, bo serdecznie nie znoszę. ani przed kimś, ani przed sobą. to takie słabe jest. choć o dziwo, u innych mi nie przeszkadza, o ile szczere. minęło.
minęło do etapu, w którym nie czułam już nic. nie obchodziło mnie to wszystko, patrzyłam tępo, machnęłam ręką, ok, zagrajcie sobie mną w bilard, ja polecę bezwolnie, już odpuszczam. już dziękuję.
nie mam problemów z niesieniem pomocy, niosę w pierwszym rzędzie, wszystko co umiem. nie pożyczam, a daję, nie chcę nic w zamian. namacalnego. poza tym, żeby, jakby miało mnie zabraknąć, tej pomocy, nie mnie, toż się nie zastrzelę, bo już mi nie zależy, to ktoś to zauważył. widział, że nie ma tej inteligentnej, bystrej, rozsądnej, dobrej, tolerancyjnej, uwielbianej, konsekwentnej, cierpliwej, silnej mnie. (tak, to wszystko są cytaty, to nie ja, serio)
bo zniknąć to nie problem. gorzej, jak się nie ma po co wracać.
a teraz dobranoc, idę do tej siódmej poleżeć, bo trzeba powiedzieć cudze b. swój alfabet już wyrecytowałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz