13.05.2012

Oh, for the love of god #2

o witaniu.

A raczej o tym, który tę całą aferę rozpętał, jak i o aferze jako takiej.

Postać Michała Rusinka traktuję w sposób dwojaki, choć w obu przypadkach umiarkowanie pozytywny. Jako sekretarz ś.p. Szymborskiej zraził mnie do siebie wielce, gdy zdecydował się na odcinanie kuponów od roli, jaką pełnił w życiu uznawanej poetki. Nie o niej piszę, więc nie będę się przesadnie rozwodzić nad tym, czemu nie piszę wielkiej, w skrócie dlatego, że ja nie z tych, co Słowacki wielkim poetą był i basta. Mogę, co najwyżej, dorzucić noblistki, bo to akurat jest fakt, a kimże ja jestem by z faktami się spierać? W swoim mniemaniu może profesjonalnie, w moim sztucznie, wyuczył się mantry do mediów, które zapraszały go po jej śmierci z przyczyn oczywistych - sekretarz, prawa ręka, był może najbliżej a na pewno do końca przy. Podczas każdego z wystąpień recytował swój ulubiony wiersz o dłoni i przyozdabiał go kilkoma stałymi frazesami. I choć może to wypracowanie budzić we mnie pewien niesmak, to jeszcze nie był powód, by wyrażać ów niesmak na głos. Może nie nawykł do wystąpień publicznych, może był tak zdruzgotany, że wolał mieć szablon, by zachować twarz i godnie reprezentować, nie wiem, jeszcze nie wtedy nadszedł czas na szyderstwo.
Okazję do tegoż dał mi na krótko po pogrzebie. Nawiasem mówiąc - czas trwania tej przerwy też ma znaczenie, nasuwające przykre dość skojarzenie z wykorzystaniem pięciu minut. Pojawiła się mianowicie kwestia tego nieszczęsnego Witam.

Nie mogłam pozostać na nią obojętna, przyznajcie sami. W końcu niedoszła pańcia polonistka, wieloletnia faszystka językowa musiała się zainteresować boomem na język. I, co nawet dla mnie samej było zaskakujące, stanąć po stronie gawiedzi. Czemu? Już tłumaczę.

Kto mnie zna, bardziej w piśmie niż mowie, bo mówię doprawdy niewiele, zdążył się zorientować, że język - w tym wypadku polski - jest dla mnie istotny. Każdy jest zresztą istotny, niezależnie czy go znam czy nie znam, uważam go za jeden z najistotniejszych atrybutów narodowościowych i jego znajomość jest dla mnie oczywista. U każdego. Nie u każdego w równym stopniu, pewnie, nie każdy musi być pasjonatem i nie każdy musi się wgryzać w temat, oczywiście im bogatszy i z większą umiejętnością dysponowany, tym lepiej, ale już bez spinki. Na przełomie lat traciłam na rygorystyczności i tak jak już nie mówię, że nie ma innej muzyki niż rock tak i nie wymagam od każdego, by mówił do mnie, bądź pisał, pełnymi zdaniami wprost z lektury staropolskiej. Zwłaszcza, gdy trafiłam do Internetu, gdzie z językiem zrobiono - językowi też - wiele. Choć może to błąd jest i nie powinnam zakładać, że każdy kto pisze do mnie spoko wie, że to skrót i od czego? Oby nie. W ogóle w kwestii skrótów mam zasadę, podobnie jak w kwestii cytatów czy ledwie fraz, że użytkownik zna formę podstawową bądź źródło, w przypadku cytatu. O tym, że zna znaczenie słów, których używa, nie wspomnę. Bynajmniej nie tym razem. ;)

I co? Zdawać by się mogło, że ta cała moja postawa winna opowiadać się po stronie wspomnianego Rusinka, prawda? A jednak jest pewien szkopuł. Forma. O nią się tu wszystko rozbija z hukiem.

Ja nie wiem o co Wam chodzi z tym Rusinkiem, przecież gość ma rację. No ma i nie ma zarazem. Pozostając jeszcze przy kwestii "witam", to pan zdaje się być wyjęty z innej epoki nieco. To, na co się powołuje, obowiązywało dawno temu, tak, te zasady były w mocy, ale przed rewolucją technologiczną, kiedy język stał się stety bądź nie - uniwersalny. Wielokrotnie rozpoczynano do mnie maile od witam, podobnie jak rozmowy prowadzone na komunikatorze i przyznam, że ni razu mnie to nie dotknęło. Chyba nawet byłam pod miłym wrażeniem, że ktoś nie ryczy znowu Siema, joł, co porabiasz. Nijak pejoratywnie, broń boże. Może teraz powinnam przeczytać to wszystko od nowa a na koniec odpisać nie wywyższaj się tak, bucu?
Jedyną osobą, do której skierowałabym te ostatnie słowa jest... sam Michał Rusinek.Jego mentorski ton razi, odstrasza, kompletnie przyćmiewa kwestię tego czy ma rację czy nie - zniechęca słuchacza bądź czytelnika swoim wywyższaniem się, co to nie on. Jakby tego mu było mało - dowala do pieca tym koszmarem. Z miejsca przypomniały mi się wszystkie powody, a przynajmniej ich większość, dla których porzuciłam mury Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. [sama się już kiedyś tłumaczyłam] Czy to, o czym pisze, jest nieprawdą? Absolutnie nie jest, nikt, kto liznął trochę historii, nie przyczepi się do treści. Z drugiej strony, kto nie liznął, to może i powinien przeczytać. Sorry, że musicie się o tym wszystkim dowiedzieć w ten sposób. Tyle, że on to sprzedaje w sposób niewyobrażalnie nudny. W sposób, który sprawił, że musiałam trzymać umysł na wodzy, by nie spytać o czym on pierdoli.

Kojarzy mi się z rzeszą moich nauczycieli od przedmiotów ścisłych, których sama bym ścisnęła teraz za to i owo - np. gardło. Ich sposób nauczania, sposób prowadzenia zajęć i to, jak mówili o rzeczach przecież tak naprawdę niebywale ciekawych sprawił, że szłam w zbuntowanym szeregu głoszących, że matematyka, chemia oraz fizyka to koszmary. I tu wraca case Słowackiego - mówili, zupełnie wg mnie wtedy bezpodstawnie, że wszystkie te trzy nauki są wielkie i biją na głowę polski z historią. No w ich wykonaniu nie biły.
Dopiero w liceum pani Bryk - mogę po nazwisku, bo będę chwalić, nie oczerniać - zauroczyła mnie matematyką. Jej pasja aż uszami ciekła, sama w sobie była ostra i wymagająca, ale kochała to, o czym mówiła, dlatego dodając do swoich wykładów tę odrobinę uczucia, wkładała nam te liczby i wzory jak muffinki do piekarnika, polewając ciepłym lukrem. To wtedy dopiero, zbierane przez kilka lat kanciaste puzzle, ułożyły się w fantastyczne pejzaże. Byłam nawet skłonna pisać maturę z matematyki, całkowicie dobrowolnie. Później jednak stwierdziłam, że nie ma co chojrakować, bo lepiej mieć maturę zdaną, niż oblaną ale za to z interesujących przedmiotów.
Z fizyką i chemią też w końcu trafiłam na właściwych ludzi. Całe szczęście.

Wracając zatem do Szanownego Pana Michała Rusinka, to niezależnie jak dobry przepis zna na ciasto - jeśli wleje je wprost na kratkę w piekarniku, to przecieknie i nic nie zostanie. Potrzebna mu do sukcesu forma. Którą nie dysponuje za grosz.

Witam, panie Michale. Może czas przestać kasować maile z góry, by dowiedzieć się jak przekazywać niewątpliwy ogrom posiadanej wiedzy w sposób nieco bardziej strawny.