24.05.2012

my little corner on the world.

teraz, szybko, zanim dotrze do mnie, że wszystko pozmieniano

nie przywiązuję się do ludzi. przywiązuję się do miejsc. ludzie wszak mają to do siebie, że pojawiają się i odchodzą, niezależnie czy to z woli czasu, czy mojej czy ich. miejsca są zawsze, a ludzi sobie w głowie dodaję do tychże. wprost uwielbiam chadzać latem - wakacje, mniejsza bądź żadna szansa, że zastanę tam kogoś - na spacery do mojej podstawówki, siadać na o wiele już za małej - no, może przesadzam, nie aż tak o wiele - huśtawce i odtwarzać sobie kolejne sytuacje, wspominać tamtejsze emocje, nakładać na te plenery życie takie, jakim je zapamiętałam. w tle wtedy zawsze słyszę skrzeczące niemożebnie pawie, które wtedy hodowały się za siatką.
z moim pokojem jest nieco inaczej. tu rzadko wstawiam ludzi. tu od lat było moje miejsce do uciekania przed nimi właśnie, wyciszania się - paradoksalnie, przy użyciu głośnej muzyki, ale to już taka moja właściwość, że mi się nadmiar energii musi wymieszać z dźwiękiem i dopiero wtedy się rozmywa - czasem przeżywania dnia ponownie, tyle, że tym razem przebiegał on wg moich zasad. przez te lata tak się oswoiłam z tą miniwersją Pszczelego światka, że teraz, gdy mają go brutalnie naruszyć, to irracjonalnie chce mi się płakać. coś mi odbierają, znowu. choć przecież dają tak wiele.
nie ma głupich, umiem docenić fakt, że po circa dwudziestu latach mojej naiwnej, na głos wypieranej, lecz w środku podsycanej, nadziei, iż cokolwiek tu ulegnie fizycznej zmianie na lepsze, wreszcie jest szansa. namacalna, z zerami na koncie i panem umówionym nie w przyszłym roku, sezonie czy miesiącu a tygodniu.

pokój odziedziczyłam po Siostrze. z początku go współdzieliłyśmy, ku jej, słusznej, gdy patrzę na to z perspektywy lat, dezaprobacie. stało tu moje łóżeczko ze szczebelkami, dokładnie naprzeciwko miejsca, z którego teraz piszę, po lewej stronie od wejścia. o ile kompletnie nie pamiętam swoich pierwszych kroków, o tyle bardzo wyraźnie widzę pierwsze próby wydostania się z tego miniwięzienia. w silnej młodości byłam pulchna i pewnie dlatego bezkolizyjnie udawało mi się lądować na plecach przez pierwsze sto razy.
przez pewien, relatywnie krótki, czas próbowałam swoich sił w pojedynkę, zajmując tzw. trzeci pokój, który znajduje się w sąsiedztwie toalety. wziąwszy pod uwagę fakt, że ojciec wydrążył mi w ścianie szafę, to czułam się tam umiarkowanie komfortowo. mimo wszelkich bowiem prób odwracania sobie uwagi, wiedziałam kto jest za ścianą i co, prawdopodobnie, robi. jakoś tak niekoniecznie. mieszkałam w nim, dopóki Siostra się nie wyprowadziła.
zostawiła meble, z których korzystam do dziś - trzech półek na książki, które obecnie przemieszane są z kolekcją filmów DVD, dwóch regałów, z czego jeden współdzielony jest z kolumną czterech szuflad, drugi, z racji o połowę mniejszej wielkości, pełni rolę stoliczka, biurka, wspartego na kolejnej kolumnie szuflad i podwójnej szafce. mam też jej stare łóżko, z którego nadaję i szafę, która jest za mała.
teraz, gdy już nie ma łóżeczka ze szczebelkami i Siostry, która na nie pomstowała - podobnie jak i na jego użytkowniczkę - pokój przedstawia się następująco:

ma formę jamnika, czyli jest wyraźnie dłuższy niż szeroki. naprzeciw drzwi znajduje się okno, które zajmuje de facto całą ścianę. po prawej stronie od wejścia, tuż obok nich zresztą, jest ta szafa nieszczęsna. jej niewielkość nie polega wcale na braku możliwości pomieszczenia tego ogromu posiadanych przeze mnie ubrań, wcale nie. ona ma za wąskie przestrzenie między półkami. trzy pary spodni, dwie spódnice - koniec. cztery grube swetry na wcisk - koniec. moją słabością odzieżową są koszulki - zajmują dwie półki. a gdzie piżamy - okej, sypiam w t-shirtach, gdzie jakieś kurtki, płaszcze, buty? wszystko kombinowane, poupychane skrzętnie gdziekolwiek bądź. opisujemy stan na teraz? ok, więc do ściany przyklejone jest łóżko, a raczej tapczan. szczęśliwie wystarczy tylko dla mnie, dlatego odpadają jakiekolwiek scenariusze wspólnego spania z kimkolwiek. na szafie leży obecnie jakaś deska, która nieco wystaje i właśnie na tym fragmencie zawieszony jest wieszak - zawieszony jest wieszak, bardzo ładnie - z którego zwisa... Pszczółka. podczas jednej z podróży do Krakowa nawiedziłam Sukiennice i w jednym ze stoisk nabyłam drewnianą pszczółkę na sprężynie. nabyłam też żabę, dla mojej ówczesnej przyjaciółki. bok szafy oklejony jest tapetą, co pozwala mi na zrobienie sobie ściany muzycznej, gdzie kiedyś wieszałam plakaty, potem różne wycinki, artykuły, drukowałam sobie co poniektóre teksty piosenek... nad łóżkiem wisi mapa kraju naszego pięknego, taka z wypukłościami i wklęsłościami, gdzie potrzeba. obita jest deskami, z powodów, w które wolałabym się nie zagłębiać. mniemam, że są podobne do tych, dla których nie mogłam wieszać plakatów inaczej niż w antyramach. przebitki ściany - niegdyś białej - ozdabiają wyznania przyjacielskich uczuć. zapoczątkowały to... dzieci mojego Brata, które obrały sobie lata temu moje ściany do nauki pisania. nie miałam przesadnie żalu, zwłaszcza, że ja sztukę tę opanowywałam na ścianach w pokoju obok. dobre koleżanki, pragnąc zatrzeć złe wrażenie, zamalowały mi tę kaligrafię rysunkami i serdecznymi pozdrowieniami, a także zamaszystymi autografami. w głowie łóżka zaczyna się to biurko z dwoma regałami wspierającymi. ten bliżej łóżka, zawierający szuflady, pełni od poniedziałku rolę miniblatu w sam raz na popielniczkę i kubek kawy. przed poniedziałkiem stał tam komputer, w sensie ta jego główna, komputerowa część. monitor z klawiaturą i myszką zajmowały biurko właściwe, które chwilowo jeszcze nie posiada nowej roli. przyzwyczajenia robią swoje i choć mogę już się tam zainstalować i korzystać grzecznie z netbooka siedząc na krześle, to jakoś mi tak... sztucznie. na półblacie po prawej, tuż obok ściany z oknem, stoi stary monitor. stary, ale jary - jak zechce mi się oglądać jakiś film czy serial, to go dokooptuję do komputerka. nad biurkiem wisi regał na którym z kolei leży kilka książek i znajduje się kącik sentymentów - bardzo dostojna figura czarnego kota, który szczęśliwie występuje wyłącznie w zarysie, nie posiadając gałek ocznych czy wystających wąsów. prezent od Boskiego Byłego. jest też statek z Gdyni i zestaw tamtejszych muszli - to z kolei od Malutkiej, gdy wizytowałam ją przy okazji Open'era. z nie do końca zrozumiałych dla mnie przyczyn jest też tam krzyż - to zapewne sprawka Mamusi, która swego czasu niecnie podkładała mi obrazek święty pod poduszkę. nie wypaliło mi głowy, dlatego nie będę reagować. niech ma. nad regałem wisi mapa Unii Europejskiej i jakiś, pożal się boże, medal za ukończenie gimnazjum. też uważam to za sukces, wziąwszy pod uwagę towarzystwo, w jakim się wtedy obracałam. warto wspomnieć też o rysunku, jaki wykonała poprzednia użytkowniczka lokalu, a który znajduje się w przestrzeni między biurkiem a regałem. wiosenne kwiatki, zielona trawka, wielkie, czerwone słońce. na lewej ścianie od okna zaczyna się jednak prawdziwa historia. zacznijmy może od tego, że jest to ściana na wpół zniszczona, czyli zeskrobana do tynku. dokonał tego mój ówczesny bliski kumpel, Michał, który zapragnął pomóc mojemu ojcu przy remoncie. ze trzy dni tak skrobali, wkładając przy tym maski, upodabniające ich do Turtlesów. z kolegą związanych jest wiele miłych wspomnień, poczynając od strzelania z pistoletów na kulki, przez wspólne słuchanie Mansona, oglądanie cichaczem prasy pornograficznej - miał piętnaście, może szesnaście lat i próbował mi, trzynastoletniej, wytłumaczyć, że ta pani sikająca na biust tej drugiej pani to niezwykle pociągająca rzecz. wątpliwości mam do dzisiaj - granie na Amidze, po próby nauczenia mnie pogowania i nieszczęśliwego wypadku, kiedy to omal nie wybił mi jedynki młotkiem. no i próbował wyremontować mi pokój. kochany chłopak. nie widząc jednak szans na powodzenie się misji zrejterował, czemu się wcale nie dziwię, pozostawiając mi pole do popisu. dosłownego. skorzystałam skwapliwie z faktu, że ściana jest i tak na wpół popsuta, złapałam wieczoru pewnego za marker czerwony i wypisałam: With your feet on the air and your head on the ground, try this trick and spin it, yeah, czego źródło nie powinno nikomu sprawiać trudności (sprawia? Where is my mind? Pixies). znajomi i członkini rodziny w postaci kuzynki dokonali dzieła, dopisując a to zabawne wierszyki, a to hermetyczne cytaty z naszych wspólnych przeżyć czy też rysując koślawe, hermafrodytyczne żółwie. poniżej tych wyczynów artystycznych znajduje się jeden z regałów, wypełniony książkami, płytami, starymi zeszytami, słownikami i globusem. kierując się wciąż w lewo docieramy do miejsca, w którym niegdyś stało wspominane łóżeczko, teraz stoi regał z szafką i szufladami, pełnymi ubrań i książek. nad nimi wisi regał z kolekcją DVD, a nad regałem wisi... Eddie, czyli dwie antyramy z Vedderem (solo i z zespołem). wycięłam te zdjęcia z kalendarza, który nigdy nie doczekał się zawieszenia, dlatego uhonorowałam bohaterów tymi quasi plakatami. obok jednej z antyram znajdują się... Jack i Rose, wypływający ze ściany, z charakterystycznie rozpostartymi ramionami. pisałam kiedyś o promocyjnym gifcie dodawanym do filmu wydanego w wersji VHS. nie mogąc powiesić zdobyczy na żyrandolu - taki papierowy klosz a teraz już w ogóle kicha, bo lampa szklana, z której nic nie wystaje do podwieszania, oparłam ich o ścianę. spod nich wypływa kolejny, ostatni już w kolekcji, regał, zawierający m.in. globus w wersji mini - nie chcę nikogo oskarżać, ale coś mi się zdaje, że przytargał go Michał, uprzednio podbierając z sali geograficznej. chodziliśmy bowiem razem do szkoły przez kilka lat, tak. na krawędzi regału wiszą jakieś rzeczy, będące wizytówką dziwnej Mamusi i jej manii suszenia wszystkiego, niezależnie od tego, czy jest już suche czy niekoniecznie. akurat ta partia mnie nieco wkurza, gdyż przesłania mi lustro a raczej taflę tegoż, nie mówiąc o dostępie do rzeczy z półki pod taflą. na wypadek nadgorliwców, którym się może zdawać, że wystarczy jakaś moja reakcja i przestałoby wisieć - pudło. dlatego pożądam zamka do drzwi, bo co nie zdejmę, to ona wiesza na nowo. jak ktoś wymyśli skuteczny sposób na wygraną z tym rytuałem, wypróbuje i zda pozytywną relację, to padnę na kolana, ucałuję zaradną dłoń i pomysł przysposobię. obiecuję. na razie wisi. nad płytami. kilkunastoma pudełkami i stojakami z płytami. szkoda mi się tego pozbywać, choć wszystkie kradzione z Sieci i do odtworzenia via torrenty. no ale lata zbiorów. ostatnim przystankiem jest mebel niezidentyfikowany. jest to bowiem niby jakaś stara szafa (prawie jak Narnia), tyle, że nie wiadomo, gdzie są do niej drzwi. wiadomo natomiast, że jest stabilna i świetnie trzyma tomiszcza Encyklopedii Muzycznej, Historii Polski, kilka segregatorów Wielkich Malarzy, Encyklopedii Larousse'a (wydawana była swego czasu w formie czasopisma, z takim dinozaurem na okładce, anyone?), dwie teczki z ikonami poetów i naukowców, kilku słowników polsko-zagranicznych.

 i to chyba tyle, jeśli chodzi o tzw. wystrój podstawowy. zabudowana jestem po wręby, bo zaraz za ostatnim regałem są... drzwi, o których na początku. one też są w sumie niebanalne, bo mają tylko połowę klamki, tę od mojej strony. do tego należy dodać naprawdę masę przedmiotów ważniejszych, bądź nie, ale tak nasyconych wspomnieniami, że mi przez myśl nie przeszło, żeby je wyrzucić.

ale chyba będę zmuszona, bo inaczej oni wyrzucą. wszystko, albo kompletnie nie to, co do wyrzucenia się - w ostateczności - nadaje. naruszą, zepsują, rozbroją, pozbawią. już nie będzie wystarczyć zamknięcie drzwi, żeby uciec od świata. teraz będzie mniej mój. i się obawiam, jak diabli. że mi zniknie ta pielęgnowana, bardzo na swój sposób, ale jednak pielęgnowana wysepka. zamalują cytaty, zaklepią ślady pazurów, które zostawił mój pies, zaszpachlują niedokończoną lojalność kumpla. tak o.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz