30.05.2012

historia jednego marzenia, czyli dlaczego najgorszym, co może się przydarzyć marzeniu, to jego spełnienie.

trudno je właściwie dziś nazwać marzeniem, bo od kilku lat wyparłam taką możliwość ze świadomości. historia tutejszych remontów jest tyleż samo krótka - pamiętam jeden - co burzliwa - miałam bardzo mało lat, a mimo to ów remont pamiętam. niezaprzeczalnym też jest fakt, że jeśli już miałaby być mowa o jakimkolwiek cywilizowanym mieszkaniu tutaj, to był - i nadal jest - on niezbędny. tak jak istnieją wieczni studenci, tak to mieszkanie jest wiecznie do remontu.

opisywałam ostatnio historię mojego pokoju, jak jest dla mnie istotny i że jedną przymiarkę remontową, amatorską, bo z rąk kolegi, mojego kolegi, więc bardzo amatorską ;), ma za sobą. było to jakieś 8 lat temu i gdy wylądowałam w pokoju z na wpół obdartą ścianą, to zaniechałam marzeń, złapałam za marker i... już pisałam, co dalej.

rewolucja weszła tydzień temu, w piątek, w postaci hucznej wymiany okien. moja bardzo wspierająca rodzina od strony Taty, za co im jestem niewyobrażalnie od lat wdzięczna, gdyż stoją za większością moich akcji rozwijających, postanowiła nas wyciągnąć z tego ciepłego bagienka. ciepłego, bo jak już się wsiąknęło w nie, to nawet śmierdzieć przestało i jakoś się tam poodnajdywaliśmy. nieprzespana noc z czwartku na piątek zwiastowała zmiany. potrzebne bardzo, gdyż ostatnią zimę, TĘ zimę, co to -20 co noc, a bywało, że i co dzień, przesiedziałam z kocem na parapecie. trochę trwało, zanim zdjęty odtajał.
tak się milutko z datami złożyło, że na czas operacji się z domu wyniosłam, wracając na gotowe. zmiana niesamowita. nie powiem, żeby było cieplej, bo ciepło jest w ogóle i na zewnątrz teraz przecież, ale jest ciszej. no i ładniej.

następnym etapem miał być remont generalny, obejmujący mój pokój. coś, w co tak kompletnie zapomniałam już wierzyć, że mając cały tydzień na przygotowania - po pracy, rzecz jasna, ale już kiedyś pisałam też, że wbrew obawom i przestrogom, potrafię zrobić użytek z godzin pozostałych w dobie - zabrałam się za nie w niedzielę. ale za to z impetem. za kwadrans dwunasta miałam wyprowadzone z pokoju  walizki i torby z książkami, płytami, filmami DVD, niepoliczalna ilość worków 120l wymaszerowała na śmietnik, chyba sobie pojechałam psychologicznie nieco i zamiast, na znak zmian, obcinać kolejny raz w kwartale włosy, to wywaliłam pół życia na bruk. zero sentymentów, nawet mnie ojciec musiał cofać z kilkoma pozycjami, wyrażając nadzieję, że kiedyś coś mi się przyda, choćby tylko do wspomnień. wątpię, ale niech mu będzie.

w poniedziałek przed wyjściem do pracy ostatnie szlify i dopiero jak zobaczyłam niemal puste pomieszczenie, półki ziejące już tylko kurzem, to zdałam sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę. nie zdążyłam się rozpłakać ze wzruszenia, bo zaraz przyszła celna obserwacja, iż po moim powrocie z pracy to tu będzie się działo piekło. ze szpachlami, wałkami, wiadrami, drapaczkami - czy jak to się tam profesjonalnie nazywa - i panem.

po pana, ściąganego gdzieś tam od Babci, pojechał T. a ja wykorzystałam moment i zwiałam z pola przyszłej bitwy. w połowie dnia odebrałam tylko telefon, w którym zatroskany nagle T. zapytał, czy ten worek, co go zostawiłam przed drzwiami pokoju, to na pewno do wyrzucenia. zaśmiałam się w duchu, że to raczej ja powinnam walczyć o przechowanie, a nie on.
zgodnie z przewidywaniami, krajobraz zastany po powrocie był umiarkowanie zachęcający. za to pan owszem. nie, że aparycyjnie, litości, ma po sześćdziesiątce, ale skala zniszczeń przez niego dokonanych w trakcie tych ośmiu, może dziewięciu godzin, mnie zachwyciła. pojawił się cień szansy, że odzyskam pokój całkiem szybko.

a, umówmy się, odzyskać by się go przydało. teraz bowiem mieszkamy sobie iście hipisowsko, totalna komuna, wspólne jedno łóżko na trzy osoby (a spałaś kiedyś z ojcem w jednym łóżku?, tak, to właśnie tego typu sytuacje kazały mi niegdyś odpowiadać na to pytanie twierdząco), zastawione dookoła meblami, plakatami, jakimiś bambetlami, które do wyrzucenia nie poszły. w trzecim pokoju mieszka bowiem pan, co też jest dla mnie cholernie krępujące i nietypowe, bo jednak nigdy nie musiałam po 21ej szeptać we własnej kuchni, starać się cicho korzystać z łazienki bądź toalety - a niby miejsce do nieskrępowanej właśnie aktywności, huh? - zestresowana budzić się o świcie, gdyż pan już na nogach i nie mogę, jak zwykłam, przelecieć w samym t-shircie do łazienki bądź kuchni.
dzięki obecności pana jednak zaczęliśmy jeść regularnie, jak ludzie, choć w moim przypadku oznacza to wyłącznie sute kolacje, bo na obiad się nie załapuję godzinowo. chyba naprawdę zacznę zamawiać w pracy tego chinola.
pewną istotną niedogodnością jest też ułożenie mebli, które w pokoju, z racji gabarytów, pozostały. łóżko to łóżko, i tak bym nie mogła korzystać, bo i gdzie, ale szafa, panie. szuflady. kiedyś przecież mi się te ubrania, pozostawione po drugiej stronie, skończą. a do nowych dostać się nie sposób, gdyż postawili te meble na środku pokoju, w kostkę, żeby można było szpachlować i klepać, zastawiając szafę łóżkiem.

wszystko to jednak miało szansę się skończyć... dzisiaj. gdy wróciłam do domu, ojciec przywołał mnie skinieniem, uprzedzając, że zaraz może być afera, która skończy się pewnie odstawieniem pana na dworzec w dniu dzisiejszym. nie dogadali się najwyraźniej cenowo i koszty remontu całego mieszkania okazały się być dwa razy większe, na co z kolei nie godzą się sponsorzy. gdy dotarło do mnie, że po pierwsze - jak zwykle nie zostało to ustalone wcześniej, zanim mi rozwalono pokój, a po drugie, że mam łyse, jeszcze bardziej łyse niż kiedyś, ściany i nic poza tym, że to tak już zostanie w stanie gorszym jednak od poprzedniego, bo gips is all around me i nic poza tym, to już się nawet nie wściekałam, chyba, że na siebie.
że znowu dałam się załatwić, podejść, że przecież ja wiedziałam, żeby nie wierzyć, a jednak, że jaka ja jednak durna koza, co się nie uczy na błędach nadziei. więc już z tej wściekłości i właściwie bezsilności, słysząc jak T. nieudolnie negocjuje i pan zaraz złapie za szpachlę i opuści lokal bezpowrotnie, rozpłakałam się rzewnie. a ponieważ rzewnie, to i padłam z tą rozpaczą na łóżko, z którego wstałam kilka godzin później. czyli zasnęłam. a po przebudzeniu zarejestrowałam, że pan jednak nadal jest i coś robi.

spojrzałam pytająco na ojca, choć wiedziałam, że coś jest nie tak, bo cztery tysiące różnicy, to się tego nijak nie da wynegocjować. i miałam rację, aczkolwiek trochę jestem górą. jako, że pan mi rozwalił pokój, to go dokończy na tzw. tip top (niebieski, będzie niebieski!... kiedyś), resztę ścian pomaluje tylko, bez remontu i szpachlowania, wymieni wannę na kabinę i sobie pojedzie.
nie za miesiąc, krócej.

więc co? w zasadzie się udało, a przynajmniej uda, będę miała ten swój wymarzony, wyczekiwany, zapomniany już dawno, niebieski pokój. będzie wtedy całkiem mój, już nie odziedziczony, nie po łebkach, będzie w kokardkę i na eksport. ale i będzie to niedokończone, jak w programie TVN, nieudolnej podróbce Makeover, gdzie w oryginale zmieniali dom na nowy i współgrał, a u nas jeden pokój. zawsze współczułam tym ludziom od Małgosi Maier - pasjami zapodawali to w nocy, więc w łóżku już oglądałam - którzy mieli kwiatek na kożuchu. jeden pokój jak marzenie, a reszta domu ta sama. w telewizji wyglądać to musiało pięknie, ale całościowo dość osobliwie. i pewnie tym z TVN stawało się to tylko zaczynkiem, sami robili coś dalej, a my... u nas nadal będzie dziwnie. i nadal nie będzie można nikogo zapraszać, bo przecież oknem do mnie nie wejdzie a i w szafie się nie umyje.

i tak to właśnie jest z moimi marzeniami, że jak już się spełnią, to kompletnie inaczej niż miały. najczęściej tak, że już chyba lepiej by było, gdyby pozostały tym, czym były. wtedy nie ma grymasu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz