4.12.2011

skoro piąta, to pewnie kiepsko

zastanawiam się z czym ja tu mam tak naprawdę do czynienia. czy z wyrafinowanymi kłamcami, którzy stwarzali pozory w godnym podziwu stylu, czy może z bandą bardzo biednych ludzi, którzy walczyli na zęby, paznokcie i knykcie, ale im się nie udało i to, co widzę, to jedynie rozpaczliwe poddanie się. a jeśli, to co w tym wypadku mi pozostaje - czy ze wstrętem odrzucić i poszukać silniejszych, czy zacząć się badawczo przyglądać i czerpać garściami, by nauczyć się później jak uniknąć.

tylko, że przy całej tej smutnej otoczce zapominają o jednym - o tym, jak bardzo niewłaściwe jest mierzenie innych swoją miarą. o tym, że jeśli im nie wyszło, to ja szczerze współczuję, ale nie muszę okazywać tegoż współczucia poprzez stawanie się taką samą. a zdaje się, że tak to właśnie wg nich powinno wyglądać.

to zaczęło się już jakiś czas temu. ktoś, nie mogąc sobie poradzić z życiem, światem, jakkolwiek, postanowił dokonać w sobie rewolucyjnych zmian. jakbyście mnie pytali to te zmiany nie były rewolucyjne jakoś przesadnie - wziął nożyczki i sobie poucinał jaja, wszystko to, co było w nim najciekawszego sobie odjął, bo nie wszystkim wchodziło. więc sobie uciął na gładko. mniemam, że teraz z łatwością i lekkością, śliskością odpowiednią takoż, może wchodzić we wszystkie wybrane tyłki. zniesmaczyło mnie to, przyznaję, bo ze ślimaków to ja najbardziej lubię jednak pokrętną skorupkę, cały fun mi się kończy jak on już z tej skorupki wylezie, bo jest nudny i oślizgły oraz lepki, ale ok. stwierdziłam sobie, że co mi tam, tyle już się znamy, to muszę stanąć na wysokości zadania i to zaakceptować. w imię dozgonnej przyjaźni mu pozwolić stać się miałką cipą i może z czasem dawać mu lekko do zrozumienia, że jest i miejsce na jego stare, skorupiaste nawyki, za które przecież tak go ceniłam i dzięki którym było między nami jak było. a bywało super, serio.
dla delikwenta to było jednak za mało. nie docenił skali ustępstwa i tego, jak dużo serca wkładam, żeby jemu było w tym układzie dobrze a w zamian postanowił połamać się pod jeszcze jedną kolumną - mną. taki ślimakowaty, już oślizgły, nie dawał rady pod moim ciężarem, więc zaczął próbować z dokonywaniem zmian we mnie. co było z góry na porażkę skazane, ale powiedzmy, że podjęłam próbę. nic z niej, rzecz jasna, nie wyszło, tylko sobie narobiłam wody z mózgu i bardzo dobrze, że się w porę ogarnęłam, bo nie trzeba było dużo czasu na sprzątanie. w międzyczasie się na kolegę zdenerwowałam, cause he can't change me i odpłynęłam w siną dal. co było potem to opowiem w innym odcinku, tym o stalkerze.

jeśli weźmie się pod uwagę cały bagaż emocjonalny, jaki w powyższe włożyłam, to po wszystkim odetchnęłam z ogromną ulgą, myśląc, że już po wszystkim. a gdzie tam! to może i był najjaskrawszy, bo najintensywniejszy, ale nie jedyny przykład.

ja rozumiem, tak? mogę sobie ubolewać, że moi bliscy, fajni, silni, twardzi ludzie zaczynają masowo bać się konsekwencji i potencjalnych walk, bądź będąc zmęczonymi toczeniem dotychczasowych, że starają się dopasować. znaleźć sobie miejsce wśród ogółu za pomocą nożyczek, coby wyciąć się na wymiar. ale rozumiem, że im to potrzebne, że im było źle, że satysfakcja z tego, jacy są im nie wystarczała, że potrzebowali jeszcze masowej akceptacji do pełni lub odrobiny szczęścia - spoko. ja Was kocham i biorę z dobrodziejstwem a także, przede wszystkim?, złodziejstwem inwentarza.

i powiedzcie, proszę, dlaczego Wam to nie wystarcza, no? dlaczego musicie starać się dopasowywać mnie do obrazka pod groźbą jakichś kłótni, sporów czy poluzowania kontaktów aż do całkowitej ich śmierci? chciałabym nieskromnie przypomnieć, a co tam nieskromnie, ja już wtedy mówiłam, że przesadzacie, ale nie nie ustępowaliście, więc chciałabym przypomnieć o uwielbieniu i podziwie z jakim spotykało się nie tyle moje podejście do świata, co moja determinacja w tegoż podejścia krzewieniu. doprowadzaliście mnie do niemałych rumieńców, przez większość czasu na początku to w ogóle nie wierzyłam, ale kiedy wreszcie uwierzyłam, to co? teraz w drugą mańkę?

to jest złe, tamto jest złe, tak nie powinnaś robić, tego nie powinnaś mówić, usiądź tak, kiecka w kancik, zdejmij to, załóż tamto, powiedz to, nieistotne, że tak nie myślisz, po prostu powiedz, co Ci szkodzi?


bardzo wiele mi szkodzi. bardzo wiele mi, cholera, szkodzi robienie rzeczy niezgodnych z tym, jaka jestem i boże kochany, bo już nie wiem po kogo mam sięgać, ja to wszystko mówiłam. pisałam. i dlaczego, dlaczego, no naprawdę - dlaczego nikt tego nie pamięta? nikt tego nie brał poważnie? to ja już nie wiem, wyczerpały mi się pomysły na sposób przekazu. jeśli przy uznaniu dla mojej szczerości jednocześnie mi się nie wierzy.

to nie była poza. kiedy mówiłam, że mi niedobrze w konfrontacji z pozerstwem, to jak miałabym sama jakąś przybierać? taką nieprawdziwą? ja się z sobą konfrontuję całkiem często i przy takim układzie rzygałabym jak kot całymi dniami. za każdym spotkaniem z lustrem by mnie mdliło. więc nie żartowałam.
co ja mam powiedzieć, gdy staję oko w oko z dziewczyną, którą zdaję się znać od kilku lat i ona mi nagle mówi, że ona myślała że ja tak nie na serio, bo jak na serio, to ona się boi. i won't say it ain't so, bardzo mi przykro. głównie dlatego, że no uprzedzałam. ja się mogę powściekać, szyderczo zaśmiać, ale z czasem przychodzi koszmarna refleksja, że w takim razie ty mnie kompletnie nie znasz. a to, jaka jestem, co wnoszę z reakcji gdy już wreszcie odczytasz to, co mówiłam w sposób dosłowny, cię przeraża. i nie znajduje akceptacji. nie mówię, że mi zależy na zyskiwaniu akceptacji, no ale tracenie tej, pozornie najwyraźniej, pozyskanej to cokolwiek za dużo, nie sądzicie?

zmień otoczenie. no ale znowu? i co? i zmienię na kolejne, które prędzej czy później okaże się nie akceptować tego, z kim mają do czynienia? zresztą ejże, bez przesady. tak patrząc z boku - bo ja uwielbiam patrzeć z boku i widzę wtedy dużo - to macie wokół o wiele gorszych ode mnie. i jakoś dajecie radę, więc o co chodzi ze mną?

pamiętam, gdy chodziłam do szkoły. głupia w rozumieniu luk w wiedzy byłam pewnie szalenie, w końcu jeszcze chodziłam do szkoły, ale za to nadrabiałam bystrością. i widziałam, że na początku współpracy z jakimś nauczycielem dostawałam piątki, czwórki a potem nagle dwóje i tróje. przez pewien czas kładłam to na karb prozaicznej zwyżki formy na starcie i stopniowe wytracanie się prędkości w trakcie, więc starałam się bardziej i nic. te oceny nie rosły. napisałam wypracowanie na kolanie - pała. przyłożyłam się - dwója. niestety, dla nauczycieli niestety, poznałam równocześnie treść innych i no sorry wielkie, ale w porównaniu z niektórymi to błyszczałam. i tak się przeszłam rozgoryczona z raz czy dwa czy osiem, pytać co się stało, o co chodzi. bo my wiemy, one są bardzo dobre, ale my cię chcemy zmobilizować, bo ciebie stać na więcej. fantastycznie. szkoda tylko, że zanim mi to powiedzieliście, to zdążyliście mnie sprowadzić prawie nad klif, dając do zrozumienia, że jestem kompletnie beznadziejna w tym, co robię i że niezależnie jak się staram, to i tak powyżej trójki nie dam rady. porażki mnie mobilizowały do czasu. i to, że na koniec i tak miałam czwórkę czy piątkę to mi niewiele rekompensowało.

delikwent z początku miał ten sam system. mieliśmy kilkoro wspólnych znajomych, a raczej - ja znałam kilku jego znajomych i dzięki temu wiedziałam, że... no, że są gorsi ode mnie co poniektórzy. że robią gorsze rzeczy, a mimo to to ja obrywałam za drobne potknięcia, podczas, gdy tamci srali mu na głowę a on się radował i śpiewał w deszczu. bo od ciebie oczekuję czegoś innego, czegoś o wiele więcej, oni... oni, one to tam wiesz, muszę to akceptować, bo niczego innego się nie spodziewam - i tak to są pewnie szczyty ich możliwości. ich sufit - twoja podłoga, pamiętasz? pamiętasz. ale o wiele lepiej pamiętam jak za każdym podejściem źle się czułam, bo dostawałam dotkliwie po łapach, jak za każdym razem czułam się coraz to i gorsza, bo albo dostawałam właśnie albo z kolei nie dostawałam ani jednego dobrego słowa, podczas gdy widziałam, że potrafisz je z siebie wykrzesać. dla innych. a dla mnie tylko harder, better, faster, stronger. i tego się nie da naprawić jednym bo od ciebie oczekuję więcej. bo tego dowiadywałam się zwykle za późno.

to pozornie tylko wygląda na niezwiązane z tematem - w istocie związane jest bardzo. ja nie uważam siebie za lepszą od wszystkich, ale od jakiejś tam części na pewno i teraz nie wiem, jak mam rozumieć te pretensje. dlaczego ja ze swoim systemem wartości, ze swoim jasno postawionym sposobem bycia nagle zostaję odtrącana przy jednoczesnej szampańskiej zabawie z kompletnymi idiotami? albo, co najmniej, z nieco gorszymi ode mnie? dlaczego to nagle ja mam sobie ucinać, obcinać, tępić, skoro to Wy nie daliście rady? albo wreszcie wypadliście z ról i tak naprawdę okazaliście się być tacy sami jak reszta, którą jeszcze wczoraj gardziliście?

i nie mówcie, że to dlatego, iż oczekujecie ode mnie więcej. bo najwyraźniej to co już macie, to dla Was za dużo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz