21.12.2011

laboratorium.

a zresztą, co ja się będę cenzurowała, skoro i tak zadziałają wszystkie możliwe zasady i 3/4 nie zrozumie, a pozostała ćwiartka podzieli się na dwa obozy - tych, co wezmą do siebie i tych, co wziąć do siebie powinni. no nie przeskoczysz, bracie. także sobie tu wyleję na oślep i niech żyje, ale życiem już własnym.

przeprowadzam właśnie eksperyment. bazuje on na zasadzie, wedle której mózg, nie zaznawszy spoczynku, traci na sile przebicia, dając pole do popisu dla uczuć. odczuć. emocji. jakkolwiek to sobie nazwiecie, ja się nie podejmuję, bo jak nie daj boże powiem coś o sercu, to patrz: ci, co nie zrozumieją plus ci, co wezmą do siebie, a nie powinni.

pamiętam, że fajnie jest coś czuć. nie było to bowiem tak, że Mama dała życie kawałowi, całkiem foremnemu, no ale, metalu, nie, nie. byłam kiedyś wrażliwa. kochliwa też byłam, sensaci. od podstawówki po liceum latałam z, obowiązkowo, złamanym sercem i po cichu napuchniętymi oczami. miałam... byłam przyjaciółką, która skakałaby w ogień bez wahania, nawet jestem w stanie podać kilka tytułów, do których potrzebowałam chusteczek. a teraz?

a teraz potrafię się tylko rozpłakać, acz rzewnie, nad brakiem powodu do płaczu. nie wiem, kiedy to się stało, może się nie stało raz, a działo powoli, grosz do grosza a uzyskasz truposza (cause you're already dead, Lisa). to nawet nie jest istotne tak naprawdę - kiedy. możliwe też, że nie mam racji, ale co ma za znaczenie racja, kiedy najważniejsze jest to, jak czuję. a czuję, że nie czuję.

dlatego osłabiam ten umysł, który na co dzień prężę do czerwoności i nim wypełniam dni, a wieczory spędzam nie na tym, by się rozkoszować własnym emo. by je wskrzesić raczej. celowo się pogrążam, bo może zaskoczy i udowodni tym samym, że jest?

pamiętam, jak mnie znajomy, zmęczony postawą tej żelaznej damy, nakłaniał, bym wreszcie się odważyła zajrzeć wgłąb siebie, coby nie wiem, chyba posprzątać i cóż się okazało? że tam jest tak naprawdę niewiele. nie mówię o wartościach, mówię o uczuciach. pozytywnych, negatywnych, jakichkolwiek. wszystko jest na poziomie temperatury pokojowej, podobnie jak i pokojowa jest moja postawa względem, w tym momencie, to już chyba wszystkiego i wszystkich.

zastanawiam się bowiem już teraz, czy można tak naprawdę żywić do jednej osoby skrajnie różne uczucia i czy wtedy oba będą prawdziwe, a nie drugie nadpisane na pierwsze, tak dla równowagi. i pozornej czystości sumienia, że no przecież nie mogę jej/go nienawidzić, na pewno ma dobre cechy lub no nie mogę jej/go tak bezgranicznie kochać, z pewnością ma jakieś nieakceptowalne pod żadnym pozorem wady. gdy mówię o kłopocie z lojalnością, to naprawdę mam peszącą zagwozdkę, patrząc na oddane kręgi wzajemnej, bezwarunkowej adoracji, czy to jest w porządku, czy to jest normalne, że mam ogromne ALE. takie, od którego mnie aż skręca. czy nie oszukuję kogoś wtedy? czy dasz mi prawo się uwielbiać, ale nie znosić serdecznie w tych 15% i czy ja naprawdę wtedy cię uwielbiam czy już nie znoszę?

nie pretenduję do roli chwytliwej psychopatki, bóg jeden wie - a tym samym i nie wie, bo go nie ma - jak mi z tym niedobrze i niepewnie. jak nie w porządku się przez to czuję, choć korzyści zbieram wiele, bo dzięki temu nie można mi nic tak naprawdę zrobić. cóż z tego? już chyba kiedyś pisałam, że niezmiernie zazdroszczę dramaqueens, bo one czują. przeginają pałę, że do trzewi aż, ale mimo to czują bardzo. tak bardzo, jak ja bym chciała. jeszcze raz. cokolwiek.

jak się długo nie śpi, to hamulce i bezpieczniki siadają. jest zimno, nieprzytomnie, z czasem z flakami na wierzchu. można się wzruszyć z byle powodu, można się załamać nad zbitym talerzem, można rozpętać niesamowitą awanturę z błahostki, wybuchnąć. i ja bym tak chciała. chwila kompromitacji, ale za cenę pewności, że mam czym wybuchać.

a tu, jak na złość, nadal mechanical animal. nadal uwielbiam cię tylko wtedy, gdy akurat nie chcę cię posiekać na kawałeczki. would you still love me anyway?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz