to jest na swój sposób fascynujące - ta moja wytrzymałość fizyczna. o psychicznej mi się chwilowo nie chce pisać, zresztą dla niej znalazłabym pewnie kilka wytłumaczeń. tu natomiast nie mam żadnego. jak mi już wielokrotnie opowiadano - nie wiem, swoją drogą, po co aż tyle razy, to chyba ma jakiś związek z tą rozpaczliwością ojca, którą mu wprost wytknęłam, pewnie po to, by mi uświadomić jak wiele to on się wycierpiał, żebym istniała. jak nieraz patrzę na to, co mi się przydarza, to nie jestem taka znowu pewna czy powinnam być wdzięczna, ale powiedzmy, że jestem. byłam. przez pierwsze piętnaście wysłuchań tych samych, dramatycznych historyjek - ja swoje życie wygrałam. pijacki wcześniak ze wszystkim popsutym bądź niedorobionym, który przez dwa pierwsze lata co miesiąc umierał. i wtedy, najwyraźniej, weszłam w fazę niezniszczalności, trwającej do dzisiaj.
każdy, kto spędzi ze mną więcej niż pół dnia, mając szansę na pewną orientację w moim harmonogramie, jest pełen uwag. jedz więcej, pij mniej kawy, pal mniej, śpij wreszcie, nie pij tyle, nie dźwigaj, nie jedz tych świństw. jakby to miało mi coś zrobić złego.
ale nie robi. może bardziej bym się przejmowała swoim życiem jako takim, gdyby cokolwiek mu zagrażało, ale nie zanosi się. nadal potrafię nie spać przez trzy dni z rzędu, wypić ok. 2 litrów kawy - 3 x ten półlitrowy baniak i jeszcze kilka mniejszych, w pracy - palić ponad paczkę dziennie, wietrzyć w stopniu silnie umiarkowanym, jeść raz na dwa, trzy dni i to niekoniecznie jakieś wymyślne obiady, wystarczy jedna kanapka, nosić ciężkie - podobno ciężkie - zakupy, pić w stopniu nieumiarkowanym - acz wtedy jeść wypada, bo na pusty żołądek jest niewygodnie - i nic mi się nie dzieje.
a szkoda. to sporo utrudnia, wbrew pozorom. bo do tego dochodzi permanentny stres, gniew i rozczarowania, których, niezrażona.. niezaalarmowana przez utratę zdrowia, sobie co i rusz to dostarczam. jakby mi mało było tych, co przyszły same, nie? może wtedy bym się ogarnęła.
o tym, że jestem chora pamiętają głównie inni. albo jakiś przygłup, który się strasznie ucieszył dramatyczną wizją posiadania koleżanki, która umrze koło trzydziestki - nie mam zamiaru, nie wiem skąd mu się ta trzydziestka wzięła. w ogóle zajebiście super fajnie, nic tak nie krzepi jak świadomość, że byłaś dla kogoś okazem, małpką w zoo pod obserwacją - albo, w drugą mańkę, troskliwi znajomi, którzy stawiają przede mną twarde ultimatum, że albo pójdę się leczyć albo mam spadać na drzewo, bo im z kolei zależy na tym, bym żyła jak najdłużej.
a ja naprawdę o tym nie pamiętam. nie ma bowiem nic, co by mi o tym przypominało. pewnie gdyby nie pobyt w szpitalu na nerki, kilka lat temu, to do dziś bym się o niczym nie dowiedziała. wyszło w testach.
a skoro o testach mowa. jakoś niedługo po tym, jak przyjęto mnie do pracy, wysłano nas na badania do lekarza medycyny pracy. nieco stężałam na wieść o tym, co będą badać i w jaki sposób, gdyż myślałam, że oho, koniec zabawy, teraz wszystko wyjdzie - jakich spustoszeń dokonałam tą radosną polityką niedbania o siebie kompletnie. żadnych. nic. jak łza, okaz zdrowia. nawet ciśnienie mam jak szwajcarski zegarek. jedyne, co właściwie było nie tak, to to, że ślepa jestem, ale to nic nowego przecież - w końcu po coś te okulary od lat noszę. a raczej z jakiegoś powodu.
ale że jak to? nic a nic? ani trochę? to skąd ten cyrk wokół zdrowego trybu życia, jak można sobą pomiatać na lewo i prawo, przez ziemię, i nic?
to po co ja mam więcej sypiać, najlepiej noc po nocy, pić lury dwa razy dziennie, kieliszek do obiadu i to najlepiej tylko niedzielnego, jeść twaróg z miodem zamiast kolejnej z krewetkami i podwójnym serem bądź paczką frytek, które przetykają wielką bułę? czemu mam ryzykować roczną terapię, podczas której na pewno będę się źle czuła, bo będę wprowadzać do organizmu jakieś obce środki, skoro nic mi nie jest? czytałam kiedyś artykuł o raku, że profilaktyka mu szkodzi. jestem gotowa uwierzyć, zwłaszcza, gdy po biopsji Mamy wszystko ruszyło z kopyta, zaczęło się to gówno mnożyć w tempie opętańczym, a wcześniej to sobie był jeden, skromny guzek, który nikomu nie wadził przesadnie? dopiero chemia zrobiła z niej wrak człowieka, więc czemu ja mam się pisać na to samo?
ale to dziwne jednak. wokół mnie lud mdleje, krew mu leci z nosa, na okrągło jakieś cyrki z anemią, sercem, guzy, guzki, niedrożności. ciężko przy tym się wierzy, że to ja jestem chora, nie oni.
trochę szkoda, bo to utrudnia, wbrew pozorom. wymusza walkę. łatwiej byłoby się poddać, gdyby wszystko zawiodło. a tak - trzeba nieustannie starać się o dopasowanie wnętrza do tego, całkiem przyzwoitego, opakowania.
Atak raczydla po biopsji mnie nie dziwi, gdzies czytalam ze sie zdarza (acz moze byc jedno nie zwiazane z drugim).
OdpowiedzUsuńCo do trybu zycia - dorosla jestes, mozg masz.
Tyle tylko, ze organizm moze (acz nie musi) zazadac po 30 kredytu z odsetkami.
Mozesz miec szczescie Jaggera i Borroughsa, dozyc 90-tki w swietnym zdrowiu, spozywajac wiecej toksycznych substancji niz jest w beczkach z odpadami przemycanymi z Niemiec, a mozesz skonczyc z nadcisnieniem, nadwaga, klopotami ze stawami i watroba.