9.08.2011

The Fixer.

Kto zgasił światło? Nie, serio, można już prosić?
Nie będę go umiejscawiać pretensjonalnie w oku, mogę w sercu, w duszy, w środku. Zawsze się paliło – żarzyło albo tliło, ale było. Kładłam się nieraz, jak drzewo na wietrze, ale to było takie w miarę kontrolowane przechylenie. Pani mroku brzmi super tandetnie, ale coś w tym było. Te moje doliny, zapaście, piwnice były wynajmowane na termin, przeze mnie ustalony. Nawet je lubię, tak sobie wejść po zęby, słuchać przez kilka wieczorów najsmutniejszych piosenek na świecie, pogryźć się, pogryźć, poprzeżuwać /-żywać i wypluć. Nie, żeby to było takie bez znaczenia, jedynie dla frajdy, nie, nie, zawsze wychodziłam z tego bogatsza o wnioski, rozprawiona i zaprawiona. Umiałam sobie powiedzieć ok, that’s enough, Mała, weź się w garść i brałam. Się z życiem za bary.

Nawet mam taką granicę, na jaką się zapuszczam – jeśli do głowy przychodzą mi wersy z najbardziej emo zespołu ever, tj. Nine Inch Nails, to basta, to za głęboko już. Do Rojka nie wracałam od sześciu lat. To były takie wizyty, no. Wchodziłam, wychodziłam, proste.

I właśnie już mi się nie podoba, że nie chce odejść. Zmuszam się do nucenia, że we all shine on as a moon and a star and a sun, już chcę na powierzchnię, a tu nie mogę. Nie wiem, czemu. Tym razem nie ma przyczyny, nie odpowiem jasno na pytanie co mi jest, ale bardzo jasno chcę, żeby poszło. Nawet miałam dziś cień nadziei… zamknęli mi ostatnio wszystkie możliwe wiadukty po drodze i teraz jeżdżę opłotkami i suburbiami. I mam wtedy do wyboru – albo odbywam przemiły spacerek, na długość dwóch przystanków, zamkniętą ulicą z papierosem. Jest wtedy już po siódmej, więc naprawdę jest miło, bo już słońce zaczyna grzać a nie tylko świecić. albo torami na nielegalu, z lekką nutką adrenaliny, bo w tych godzinach zapieprza pociąg tamtędy, relacji Warszawa – Berlin, więc to ten z takich no, szybszych. Zawsze przechodząc na czerwonym świetle czuję wielką radość z faktu, że igram z losem i za plecami mi gwiżdże rozpędzone auto. I myślałam, przechodząc przez te tory, że i tym razem tak będzie. A nie było. Jak mi gwizdnął InterCity za kapturem, to mi serce w gardło weszło. Tradycyjnie wizualizowałam sobie co by było, gdyby, zwłaszcza, że przedwczoraj oglądałam film, w którym wylatują jelita i kota żywcem szczury zjadają, także świeży miałam dostęp do makabrycznych, acz wcale nie odstręczających mnie widoków, ale tym razem naprawdę nie chciałam.

Nie wiem, czemu. Może to ze zwykłej złośliwości? Wszak wnioski z ostatniej wycieczki do wewnątrz mam mało socjalne i może chcę żyć na przekór tym wnioskom? Może naprawdę trzyma mnie poczucie odpowiedzialności, ale trzyma tak mocno, tak bardzo wiem, że nie mogę nawalić, że się trzymam kurczowo i odsuwam, równie kurczowo, wizję zniknięcia? I nie tam, że zniknięcia z pola widzenia. Zaręczam Wam, dzieciaki, że gdybym chciała, to bym mogła i by się udało za pierwszym razem. Nikomu niczego nie chcę udowadniać, poza sobą.

I co? I dlaczego to się nie kończy? Już dziękuję, już chcę wstać zmotywowana, namówiona przez samą siebie, że to nie ja nie zasługuję, tylko inni są za mali, że umiem brać pełnymi garściami.. hej, przecież za każdym razem tak było. Nie, że gorzej, bo ja mam akurat constans… a właśnie, to też jest męczące. Mi nigdy nie chodzi o Coś. Znaczy o jedno coś. To idzie lawinowo, od byle kamyczka potrafię się w niecały dzień załamać – po raz enty – nad kondycją całego świata. Męczące w tym jest to, że co ja poradzę na kondycję świata? Nigdy nie mogę mieć problemu, który da się rozwiązać. Pewnie dlatego, że z tymi co się da, to się nie cackam, nie zapłakuję, tylko rozwiązuję, ot co. A tu? Mogiła. Ni rączką, ni nóżką. Wracając jednak – za każdym razem wychodziłam z tarczą, o, jaką wielką! Na ogół opierała się ona na prostym rachunku, którego sumą był wniosek, że shit happens, me happens, wszyscy wokół są z tego, czy innego, powodu idiotami, poza garstką cywilów, z którą wyrastamy ponad maluczkich i każdy, kto kiedykolwiek wyrządził mi czy im krzywdę, to był niespełna czegokolwiek, dysfunkcję posiadał jakąś i teraz, skoro już wiem, że umie wyrządzić, to jestem silniejsza, lepsza i och.

I naprawdę mi się nie podoba, że tym razem nie wychodzi. Halo, no. Jest sierpień, do nędzy, ptaszki, słoneczko, zielono, ja się chcę ucieszyć. Już nie chcę, żeby mi było wygodnie, swojsko i znajomo przy Man of Glass. Ludzie wokół się cieszą z życia, ja też bym chciała. Nie innego, tego, co je wiodę, umiałam w nim znajdować dobre strony. Choćby w chwilowym braku złych.

Oczywiście, że z jednej strony jestem przepotwornie wściekła, rozżalona niezmiernie, że ktoś, kompletnie irracjonalnie, się na mnie obraził (!) za brak umiejętności czerpania radości z życia, bo to jest jakaś patologia, żeby się na ludzi o to obrażać, gdy tydzień wcześniej zapewniało się solennie, że się jest, co by się nie działo, a jak się dziać zaczęło, to się dało skwapliwie nogę, ale z drugiej strony, albo ósmej, bo niewielkiej w porównaniu do rozżalenia, się nie dziwię. Sama bym się na siebie wkurzyła. I wkurzam. Równie skwapliwie.

Nie jest to usprawiedliwiające w żadnej mierze, to jak z wyzywaniem – ja siebie mogę, ktoś mnie może tylko raz i ja sobie zapamiętam – a pamięć mam, bratku, niezłą – w jakim momencie nastąpiło skwapliwe nogi danie, ale mnie też to już zaczyna denerwować.

Mi się tu już nie podoba, jest stanowczo za ciemno i za zimno.

Że sama? Like God is dead and no-one cares? Pff. A bo to pierwszy raz? Choć może i w sumie pierwszy, tak całkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz