7.08.2011

Create.

Do swojego German Dream wracam za każdym razem, gdy dostrzegam wokół za dużo szarości, ludzi znużonych życiem, rozleniwionych, zniesmaczonych, zniechęconych, etc. Tak, także wtedy, gdy i mnie to dopada. Bo dopada, wcale nie myślę, jakoby było to coś, co przydarza się tylko innym, albo że tylko moje jest ważne. My milkshake isn’t better than yours.

Przypominam sobie o tej grupie ludzi, w której każdy, absolutnie każdy chciał coś osiągnąć, coś stworzyć, czegoś się nauczyć, niekiedy potrzebując do tego pomocy czy motywacji, ale tej akurat mieliśmy pod dostatkiem. Jak nie wzajemnie się nakręcając, to ze strony nauczycieli. Był At2nd, który malował, rysował i kręcił dokumenty. Był At1st, który grał na gitarze i perkusji, malował, rysował – mam gdzieś jeden z jego rysunków, a drugi z kolei jest mi zadedykowany i rzeźbił. Była Ann-Kathrin z fantastycznym głosem. Był Sasha, który poza byciem niebywale zabawnym chłopaczkiem, był też super wytrzymałym sportowcem. Była Marta, która wraz ze swoją maskotką przemierzyła świat wzdłuż i wszerz. Była Ela, świergocząca na flecie poprzecznym. Był Przemek, który chciał robić wszystko – grał, śpiewał, malował, biegał, wszystkiego spróbował.

I to już mniej ważne, że At2nd z tego całego kręcenia dokumentu zgubił aparat szkolny, wart ok. 3000 euro czy że Przemek w końcu wrócił do kraju, by popłynąć statkiem, którego nie było. Próbowali, robili coś, tworzyli. Wykorzystywali rzeczywistość w stu procentach, starali się z niej wyssać ostatnie soki, gdy było się w pobliżu któregokolwiek z nich, to można było cieszyć się nieskrępowanie tą pełnią życia, bo ktoś nareszcie dostrzegł, że jakaś jest. Lub chociażby może być.

Ten tydzień w Berlinie to był piękny czas. Zarażaliśmy się wszyscy głodem wiedzy, chociażby tej najbardziej oczywistej w Niemczech – historycznej. Chodziliśmy po miejscach znanych z podręczników i nie było to nudne, wręcz przeciwnie. Nacieszaliśmy się tym byciem, oglądaliśmy najdurniejszy nawet kamień z, może nieco pretensjonalnym, ale jakże napędzającym nas, wiatrem uczestniczenia w czymś istotnym. Nieraz nie bez powodu – mam zdjęcie popiersia Nefretete z tamtejszego muzeum, co jest o tyle wyjątkowe, że od półtora roku jest wprowadzony zakaz upamiętniania tejże rzeźby na zdjęciach. Zwiedziliśmy około 40 muzeów – od rana do wieczora wyruszaliśmy w miasto i czy to było wielkie muzeum narodowe, czy małe, zapomniane muzeum instrumentów muzycznych, z tak samo zapartym tchem podziwialiśmy eksponaty.

W Hamburgu wzięliśmy udział w bajecznym wprost, słynnym Jarmarku Bożonarodzeniowym, pełnym świateł, kolorów i kolęd. U siebie w szkole dostaliśmy ciasto piernikowe, marcepan, dzień wolny i polecenie, by stworzyć ozdoby i przysmaki świąteczne. Jakaż to była frajda potem, gdy siedzieliśmy przy stole zastawionym naszymi jadalnymi pracami.

Banalne oglądanie filmów też było naznaczone potrzebą wchłonięcia go całego, bez względu na temat czy długość. Jasne, zdarzały się wyjątki – ja ominęłam Miasto Aniołów, dziewczęta, jak jeden mąż, dały w długą na Se7en, ale już przykład Triumph of the Will, propagandowego filmu Leni Riefenstahl, dokumentującego zjazd partii hitlerowskiej w Norymberdze, świetnie pokazywał ten mechanizm – wbrew kuszącemu opisowi, nudny był jak jasna cholera. A mimo to obejrzeliśmy calutki. Bo był. A skoro był, to należało go wykorzystać. Głównym sposobem na wykorzystanie potencjału filmu jest jego obejrzenie, więc.

Pisaliśmy artykuły, tworzyliśmy strony internetowe, powstał magazyn, dokumentujący nasz pobyt tamże, przygotowywaliśmy referaty, rozpoczynaliśmy dzień od godzinnych prezentacji na temat dowolny, przeglądaliśmy masę albumów, magazynów. Chodziliśmy na koncerty i to nie gwiazd z pierwszych stron gazet czy portali – lokalni muzycy, koncert w domu kultury, recital, drobnostki. I nawet jeśli nie było to niesamowitej jakości czy klasy, to nakręcaliśmy się entuzjazmem bijącym z twórców.

Pisaliśmy, graliśmy, nagrywaliśmy, realizowaliśmy. Się. Każdy na swój sposób, każdy na wiele sposobów. Pudłowaliśmy, nie tworzyliśmy rzeczy ponadczasowych, ale wstawaliśmy z pytaniem co można dzisiaj zrobić a nie co zrobić, żeby ten dzień się w miarę bezkolizyjnie skończył jak najszybciej. Jasne, w weekendy potrafiliśmy się zebrać po północy i udać do klubu czy kompletnie spontanicznie przemknąć koło drugiej do sali gimnastycznej, gdzie stała w pełni wyposażona scena i grać, w końcu i my potrzebowaliśmy rozrywki, ale wychodziła ona od nas. Nie braliśmy gotowców. Nie było żądania, że jeśli świat nam nie jest w stanie niczego zaoferować, to koniec. Sami mu oferowaliśmy. I dawaliśmy z siebie wszystko.

To się skończyło. Dwa i pół roku temu wróciliśmy do domów. I tylko zostało wspomnienie dające nadzieję, że jeśli wtedy się dało, to i teraz się uda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz