To była jakoś końcówka drugiej klasy gimnazjum. Od początku roku chodziłam do nowej szkoły, gimnazjum rejonowego, gdyż dyrekcji poprzedniego, społecznego, skończyła się cierpliwość jak i wola charytatywna – usunęli mnie z niego za niepłacenie czesnego. W tym nowym, znanym w popkulturze z piosenki Sidneya jako szkoła sto szóstka, gdyż w istocie, niegdyś znajdowała się w nim słynna acz niechlubną sławą słynna, Szkoła Podstawowa nr 106, poszłam do klasy językowej. Moja miłość do języka angielskiego była tak wielka, że poszłam dobrowolnie do żeńskiej klasy, co sprawiło, że przez pierwszą połowę roku nie skalałam się żadnym poważniejszym kontaktem z osobami z klasy, bo wiadomo jakie są baby a w kupie to już w ogóle. W każdym razie pod koniec roku od wagarów do wagarów – zakolegowałam się z dwiema dziewczynami, co, w połączeniu z moim kolegą, który również uczęszczał do tegoż gimnazjum i tak właściwie to z nim spędzałam czas, którego nie spędzałam z nikim innym, sprawiło, że poznałam jeszcze kilka innych osób. I z czasem powstała presja, coś, co u normalnych ludzi nie ma nic wspólnego z presją – wizyta w domu. Moim domu.
Rzecz w tym, że ja się swojego domu strasznie wstydziłam. Nadal wstydzę, ale wtedy to było nieskalane niczyją, poza swoimi, na których składali się ci, co tu kiedyś albo wtedy mieszkali, więc wiedzieli, czego się spodziewać, obecnością. Po wielokrotnych odmowach, namowach, próbach obrażeń się za, dałam za wygraną. Dosłownie. Nie przekonałam się, tylko było mi już kompletnie obojętne. Chyba to wtedy pierwszy raz powiedziałam sobie, że jak nie zaakceptują tego, jak jest, to nic z nas tak naprawdę nie będzie, że dopiero jak poznają Prawdę – bo jak się coś latami skrzętnie ukrywa, to urasta do rangi nieprawdopodobnej w swych rozmiarach i istotności Prawdy – i się nie odwrócą, to możemy mówić o wartości.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy, po oczywistym odrzuceniu, nastąpiło zaciśnięcie zębów z ich strony i wejście do dalszych rejonów mojej czterościennej Tajemnicy. Nawet zażyczyły sobie herbaty. Następnego dnia czekałam na werdykt, który znałam z góry – czekałam w sumie tylko z pewnym zaintrygowaniem na wymówkę: czy popiszą się inwencją czy powiedzą wprost, że nie i czemu nie. Tymczasem usłyszałam jedno zdanie, które stało się moją wizytówką niejako – u Ciebie nie trzeba zdejmować butów. Nawiązywały tym samym do tego, spotykanego wszędzie indziej, obowiązku zdejmowania butów zaraz po wejściu. Mieszkańcy zmieniają na kapcie, a goście śmigają w skarpetkach. U mnie faktycznie nie trzeba tego robić, bo nie ma dywanów, a jak była wykładzina, to i tak zaanektowana przez Bruna, który kochanym psem był, ale wielkim i na bakier z ludzkim savoir-vivre. Czyt.: i tak było brudno. Dodajmy do tego, że u mnie można było palić wewnątrz, rzucić kurtkę na krzesło, słuchać głośno muzyki w salonie, można było, na ten dziwny i brudny sposób, być wolnym. Chyba wtedy zaczęłam doceniać ten aspekt, bo póki nikt z zewnątrz tu nie wchodził, to widziałam jedynie odstręczające więzienie.
Z czasem gości zaczęło przybywać, choć już teraz na nowo wróciłam do niewpuszczania nikogo. Poza tymi, którzy kiedyś już weszli.
Jak mówiłam, stało się to moją filozofią, moim motywem przewodnim, czymś, z czym tak naprawdę się utożsamiałam i nadal utożsamiam. Nie mam wielkiego motta, nie mam jednego cytatu, który padł z ust bądź na kartach Wielkich Tego Świata. Ot, proste magdzine, a może kasine u Ciebie nie trzeba zdejmować butów. Pomieszałam to trochę ze zdaniem, jakie zawsze wpajał mi mój ojciec, gdy próbowałam go żartem, albo i nie, podpytywać czy wyrzucił/wydziedziczył – to było w czasach, gdy miałam naiwną nadzieję, że miałby z czego – by mnie, gdybym zrobiła [tu wstawcie coś naprawdę okropnego]. Mówił mi wtedy, całkiem poważnie, że nie, bo każdy powinien mieć kogoś, jedną choćby osobę, do której zawsze będzie mógł przyjść, ze wszystkim i po czymkolwiek. Kto go przyjmie, nie oceni, wysłucha, wesprze, pomoże, ochroni, choćby i pozornie, ale jednak. I tym się kierowałam.
Byłam tą, do której przybijał każdy, jak do portu, raz po radę, raz żeby wysłuchać. Bez wycierania butów, bez ukrywania, szczerze, nago i prawdziwie. Bywało tak, że ktoś ode mnie wychodził znów do świata, ale jakby lżej mu było. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Nigdy nie chciałam niczego w zamian, wiedziałam, że tylko u siebie mogę pobyć w butach, że, niczym kompletnie nieerotyczny onanizm, mogę sobie zapewnić wszystko. Zaspokoić. Sama sobie wytłumaczyć, sama sobie doradzić, sama na sobie się odbić, sama sobie poprawić nastrój. Może też dlatego, że tylko siebie nie mogłam oszukać.
I wtedy do głowy przyszła szatańska myśl, ryzyko ogromne podjąć postanowiłam. Sama wchodzić w butach do innych. Nie wszystkich, wybranych, może do dwóch, trzech. Internetu, w sensie bloga, nie policzę, bo, jak kiedyś mówiłam, skoro piszę do wszystkich, to jak do nikogo, ale w kontakcie 1 na 1 takich osób było naprawdę niewiele. Tłumaczyłam to sobie, o jakże naiwnie, że skoro oni tak lubią, tak się garną do wchodzenia w butach, to nie będą mieli nic przeciwko, nawet nie będą specjalnie zaskoczeni, gdy sama pojawię się właśnie taka. To miało dodawać autentyzmu. Ryzyko było jednak większe, niż się spodziewałam. Myślałam sobie butnie – nomen omen, a? – że to nadal potrafi tak być, że jak nie zaakceptują, to ich strata, to się spokojnie wycofam, skreślę, uznam, że nie byli warci, zapomnę, wrócę do samo zaspokajania się i tyle. Ot, wyszła w tłok, więc zawróciła po prostu. To pewnie dlatego, że nie wierzyłam, że ktoś może się odwrócić, nie docenić, tak jak ja cenię – nie siebie, tylko autentyzm – że poczują się w jakiś sposób, nie wiem, wyzwoleni przez to? Że wreszcie, tak jak ja, będą mieli coś szczerego, prawdziwego, bez ograniczeń.
Zapomniałam o jednym. Że nie mam niczego poza tym. Żadnych kół ratunkowych, żadnych back-upów, że jeśli to zostanie odrzucone, to już nie zostanie nic. Że jeśli odwrócą się na taką, to nie dostaną żadnej innej. To brzmi tylko jak kara dla nich – tak naprawdę to ja tu dostaję najbardziej, bo jeśli oni nie dostaną żadnej innej, to i ja nie dostanę już niczego.
Poza wielką, na swój dziwny sposób, smaczną, acz ciężką do przełknięcia mieszanką rozczarowania, rozżalenia, wściekłości, bezsilności, wrażenia bycia oszukanym, zazdrości, wolności – bo jak nie ma nikogo, to nikt mi nic już więcej nie zrobi, żądzy zemsty, niesmaku i zaskoczenia. Pomimo, że już dawno powinnam była się nauczyć, że dobrze jest tylko wtedy, gdy z ciebie można skorzystać, nigdy odwrotnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz