11.07.2011

GMe.

czyli o tym, jak niegdyś głodna różnorodności, postanowiłam mieć wszystko w jednym miejscu.

Nastąpił niewątpliwie czas odwilży Internetu, przynajmniej w moim przypadku. Z biegiem lat wcale nie zastąpił mi rzeczywistości, wbrew przewidywaniom a nawet proroctwom, głoszącym, że a, za kilka lat to już to się zazębi i nie będzie podziału... No więc jest. Nadto ja się robię coraz to i bardziej leniwa w kwestii jego użytkowania. Już nie spędzam łakomie całych dni na kolejnych socjalach, to, że się świecę na Blipie czy Facebook, wbrew mojej woli, informuje o tym, że jestem online na tamtejszym czacie, świadczy li tylko o tym, że owszem, mam te strony otwarte w kartach, ale tak naprawdę siedzę na jeszcze innej. Blipa czytam głównie via gg, na które mam przekierowane wiadomości dotyczące mojej skromnej osoby - cytowania i wiadomości kierowane - a na Fb zerkam, jak mi zaświeci jedynka w nawiasie, co oznacza pozyskanie jakiegośtam powiadomienia. Przejadło mi się to wszystko koszmarnie.
Na Blipa wróciłam, bo z nim i ze mną jest jak z HBO i z domownikami moimi, czyli jak nie wykupiliśmy, to lecą same dobra, jak, zachęceni tymi przelatującymi nam przed nosem dobrami, wykupujemy, to akurat nadają jakieś kompletnie nieinteresujące nas produkcje. Dlatego, dla świętego spokoju, mam to konto, ale to już nie to samo. Albo Blip spsiał, albo ja. W każdym razie jest jak jest.
Jak sobie wykupiłam ochoczo Internet w telefonie, bo za 9 złotych jest miesięcznie, a wpuściłam się w mix, co oznacza, że mam kupę kasy i nie mam na co wydawać, to czemu by nie, to i tak wykorzystuję go głównie do komunikatora. Na którym rozmawiam z jedną osobą. Facebook otwieram tylko po to, by puścić w obieg jakiś beeizm, nic nadto. W domu sobie przejrzę strumień i znowu zrezygnuję w połowie.

Przeszło trzy lata temu, kiedy śniłam słynny German Dream, to się dorobiłam poczty na Gmailu. Co automatycznie oznaczało przerzucenie się na Gtalk, bo wygodniej i wszędzie. I z każdym - nie muszę pytać o gg, wystarczy mail. Z czytnikiem miałam pewne perturbacje, bo na jakiś czas oddałam się Netvibesowi, który jednak zaczął mi przeszkadzać z jakichśtam względów i wróciłam skruszona do GReadera. Czyli już poczta, czytnik i komunikator. I, oczywista, wyszukiwarka, bo z innych to pamiętam tylko Altavistę i było to tak dawno, że jeszcze wtedy Internet dostarczała mi Telekomunikacja Polska i współdzieliłam z telefonem. Miłe to czasy były, jednak niebywale zamierzchłe. To jest taki skrót myślowy, pamiętam i znam inne, także nie trzeba mnie uświadamiać w komentarzach, serio.

Czyli już mamy znudzoną innymi serwisami użytkowniczkę produktów Google, tak? Stąd naprawdę bardzo prosta droga do GooglePlus. Nie ślepo - wrodzone uwstecznienie dla nowinek dało o sobie znać i tym razem, podlane kiepskimi doświadczeniami z Gproduktami, które chyba miały na celu bycie social. Buzz miał potencjał, ale go nikt nie chciał używać, a powiedzmy sobie szczerze - jaki sens ma udostępnianie ludziom fajnych, imho fajnych, artykułów, kiedy nie ma komu udostępniać? Żaden. Więc z czasem robiłam to na Fejsie, gdzie mam chyba wszystkich, a na pewno znakomitą większość, znajomych. Tych z netu i tych spoza. Z Wave był ten problem, że ja do dzisiaj nie wiem, o co w nim chodziło, więc dla spokoju sumienia, żeby nie dorobić się kompleksów na punkcie ułomności własnej, nie dotykałam już później. Z tego co wiem to wielu poszło moim śladem, bo chyba nie jest tak, że on tam się sobie prężnie rozwija i wszyscy korzystacie a ja nic o tym nie wiem, nie? Chyba tylko od geeków jakieś wieści dochodziły, ale to jest tak hermetyczne środowisko, że... powiem tak: ja bym o wiele chętniej i częściej czytała notki Opiego, gdybym rozumiała 3/4 terminów, których zwykł używać. A tak gapowato wypatruję tekstów spoza tematyki hermetycznej. No offence, bro - to nie Ty, to ja. ;)
A GooglePlus ma ten... plus, że rozumiem o co chodzi. Na tej podstawie, tak nawiasem, opieram w głównej mierze wiarę w powodzenie, bo no sorry, ale jeśli ja rozumiem, to większość zrozumie. To nie jest kokieteria, ja owszem, umiem ściągnąć z torrentów i znaleźć w pracowym programie opcję drukowania listy, co nam bardzo usprawnia codzienność, ale o programowaniu, tworzeniu stron i tym podobnym nie wiem niemal nic. HTML znam. Podstawowo i pobieżnie. Np. umiem zrobić tak, żeby część notki była kursywą a część nie.
Ma także to, że nie jest Facebookiem, który przypomina mi w obecnej swej formie gumę balonową, watę cukrową, oranżadę w proszku i lizaka Chupa-Chups. A ja może i jestem w stanie opędzlować całą tabliczkę czekolady w dowolnym rozmiarze, ale już jedzenie waty cukrowej w moim wykonaniu kończy się charakteryzacją na stół Durczoka. Ta finezyjna metafora ma na celu ukazanie, że miło co jakiś czas, ale się przejada. I trzeba na Blipa, który spsiał przecież. Albo na zamkniętego Twittera, który mi pokazuje głównie linki do recenzji płyt, których nie słyszałam albo oceny filmów, których nie widziałam. Oba konta prowadzone przez ludzi których nie znam. I Lynch.

A skoro o Facebooku w kontekście Google Plus mowa, to naprawdę nie podzielam obaw, jakoby stanowił jeden dla drugiego konkurencję, bo to jest chyba najgorszy z możliwych scenariuszy - że lud się zwyczajnie przeniesie, zabierając z sobą wszystkie facebookowe brudy. To jest to, o czym pisałam w jednym ze statusów tamże: można odsiać poważny kontent na G+, zostawiając rozrywkę na Facebooku. I wtedy sobie, powiedzmy, w pracy, przy okazji sprawdzania poczty, zerkasz co udostępniają, czym dzielą się ludzie Ci jako tako znani, co polecają do zerknięcia, bez żadnych NSFW, zup, nagich kobiet i kolejnego klipu Bloodhound Gang czy Weird Ala i to niekoniecznie ma oznaczać, że nagle wszyscy połknęli kije i są sztywni jak dobrze wykrochmalone prześcieradło. Ot, ślą zabawę na Facebooka. Gdzie już mają znajomych, których zaakceptowali, czyli nie pojawi się problem w stylu ojej, ktoś mnie dodał do kręgu i pewnie znajdzie lukę, przez którą dostanie się do tego, co udostępniam prywatnie. Bo znajdzie. Jak się uprze, to znajdzie, zwłaszcza, że tenże G+ jest w fazie początkowej.

O, właśnie. To też jest niesamowite na swój sposób - G+ jest pierwszym, w mojej karierze, serwisem, który wystartował tak dobrze. Za każdym razem, gdy dostawałam się do serwisu, który był jeszcze w niezłych powijakach, to to było widać, raziło koszmarnie i wymuszało ogromną dozę tolerancji. A tu? Chyba tylko nie wyrabiają się z poprawnym wyświetlaniem składu kręgów na stronie profilowej, co można spokojnie załatwić wchodząc w kartę Kręgi i wszystko jak na dłoni, aktualne. Zresztą, nauczyłam się już na Facebooku, że raczej nikt nie siedzi u siebie na profilu.

Inna sprawa, że to bardzo zabawne, jak świat się jara kręgami, tak jakby nigdy nie słyszał o grupach na Facebooku. Równie zabawne jak to, kto mnie obecnie dodaje do kręgów, z czego połowy nie znam albo kojarzę nieledwie po awatarze, słowa nie zamieniliśmy, ale cóż. Mam fanów, widać, którzy do tej pory nie mieli śmiałości na Facebooku.

I w ten oto, nieco przydługi, choć jak na moje standardy całkiem normalny, sposób dochodzimy do wytłumaczenia, czemu widzimy się tutaj. Ano dlatego, że jestem leniwym użytkownikiem Internetu i skoro mogę mieć wszystko z jednej płaszczyzny, to czemu nie? Może z czasem poodkrywam jak to się fajnie komponuje z resztą produktów Google, z których korzystam. A jak nie, to chociaż uklęknę przed tutejszym projektantem szablonów. Fenomenalne te kompozycje.

- słówko parafialne: archiwum jest na etapie przenosin i póki co można korzystać z tamtego na ownlogu -

2 komentarze:

  1. Poszukaj tutaj http://btemplates.com/ czegoś lepszego na swojego blogaska, bo kursywy i niektórych wyrazów nie da się tymi czcionkami co masz czytać.

    OdpowiedzUsuń