12.06.2011

SOUND OF NOISE, reż. Ola Simonsson, Johannes Stjärne Nilsson

Musimy sobie coś na wstępie wyjaśnić - to pisze osoba, która, jeśli zdarzy się, że pali słuchając, a zdarza się to nader często, to wydmuchuje dym do rytmu, która jeśli pisze słuchając, to klika i klekoce do rytmu, która potrafi wyszukać prawidłowość w stukocie i skrzypie klapy od śmietnika, nad którym chcąc, nie chcąc, mieszka, targanej wiatrem i dopisuje do tego melodię. Że o wykorzystywaniu pobliskich mebli jak i części ciała do wystukiwania rytmu nie wspomnę. Już? Można?

Fotosik darmowy hosting obrazków Po raz pierwszy, od niepamiętnych już czasów, to polski tytuł narobił mi nadziei - Sound of Noise brzmi gorzej niż Nieściszalni. Kiedyś w podobnym stylu dałam się złapać na Głośniej od Bomb, ale mniejsza. Niewypał.
Na podstawie zapowiedzi, pierwszych recenzji i relacji z kina wywnioskowałam, cholera wie czemu, że to film chorwacki. Albo holenderski. Może słowacki? A tymczasem jest szwedzki. No cóż, na szybko je czytałam. Na tyle, by niespecjalnie się orientować w fabule, tyle tylko, że dużo grają. Wystarczyło.

Co najlepsze nie inaczej było wczoraj, podczas emisji. Fabuła? Jakaś jest, ale nieprzesadnie istotna, a na finiszu się całują, więc już w ogóle można machnąć ręką. Zresztą jest tylko pretekstem do czterech występów, dlatego, poza drobnymi smaczkami w stylu przypadłości, na jaką cierpi główny bohater i jej związku z metronome!, nie ma co się skupiać.

Metronome!, właśnie. I teraz należałoby przejść do kwestii i cóż, że ze szwecji?

Po pierwsze ten język jest absolutnie paskudny, zarówno gdy się go słucha, jak i wtedy, gdy się go używa - oj, no dobra, ja używałam duńskiego, ale niedaleko pada szwedzki od duńskiego - i chyba tylko ten okrzyk metronome! ujdzie.

Po drugie to, jak w krajach skandynawskich czują muzykę i magię dźwięku sprawia, że ja bym się tam mogła z miejsca przenieść i mieć w nosie, że wieje jak wściekłe, zamknąć się ze słuchawkami i paroma... przyrządami. Bo instrumenty jako takie - perkusja, gitara, skrzypce, kobza chyba i cały wachlarz orkiestrowy to epizodycznie występują. Częściej grają na butlach z gazem, brzuchu, przyciskach od respiratora, kasach, pieczątkach, słupach wysokiego napięcia czy... dźwigach. Piła też się przewinęła.

Industrial w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Takie trochę Einstürzende Neubauten, choć ci się przecież wyłamywali i używali instrumentów tradycyjnych, a tu mamy tylko zeszyt z nutami, opatrzony tytułem Music for One City and Six Drummers (co stanowi nawiązanie do powstałej w 2001 krótkometrażowej formy - Music for One Apartment and Six Drummers, reżyserowanej przez tych samych twórców, stanowiącej niejako pionierską akcję, gdyż wykonaną na o wiele mniejszą skalę, co zresztą można wywnioskować już z samego tytułu), na który składają się cztery... występy? Eksperymenty? Doświadczenia? Akcje?

Dwoje niegdysiejszych uczniów akademii muzycznej, wyrzuconych z niej za nieszablonowe podejście do dźwięku, kompletuje skład rzeczonych sześciu perkusistów, szperając wśród podobnych sobie zapaleńców, umawia się z nimi na spotkanie, które, rzecz jasna, przeradza się w drum session - piękna drum battle, zakończona przebiciem bębna - zapoznaje z założeniami projektu i... Realizuje go.

W to wszystko wmieszana jest, rzecz jasna, policja, gdyż już na starcie filmu dochodzi do incydentu z jej udziałem, a z kolei granie na pacjencie nie może ujść płazem. I tak oto zbuntowani muzycy zostają określeni mianem terrorystów.

Jak ktoś słusznie zauważył - poziom kolejnych akcji spada, by rozczarować finałem, jednak sam pomysł niweluje owo nieprzyjemne wrażenie spadku formy. Wbrew pozorom i obawom, wynikającym np. z powiązania Skandynawii z chłodem, smutkiem, Tańcząc w Ciemnościach, od Sound of Noise aż bije radość, ciepło i wszystko to, z czym tamte rejony nie zwykły się kojarzyć. Radość z tworzenia muzyki, na czymkolwiek, to jedna z lepszych odmian tejże. Radość obserwowania tworzenia muzyki, na czymkolwiek, też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz