7.06.2011

party in my head. invitations: sold out.

wbrew (?) pozorom - nigdy nie byłam przesadnie stanowcza. konsekwentna a i owszem, ale dotyczyło to trwania w decyzjach podejmowanych cokolwiek rzadko. bez trudu dało mi się wejść na głowę i jeśli dochodziło do tych, nielicznych, momentów, że z niej spychałam, zwalałam, zrzucałam, strącałam... to następowało to wtedy, gdy przeciętny człowiek już dawno by zabił, ocucił i skopał. na śmierć. jakby tak spojrzeć wstecz to żadna z zerwanych znajomości nie została zerwana przeze mnie - co nie znaczy, że żałuję tych podjętych przez kogoś decyzji, no ale - a jeśli, doprowadzona do ostateczności, tupnęłam wreszcie nóżką, to tylko po to, by i tak mieć na kogoś oko i dać się obłaskawić na końcu. nie, że jakoś nachalnie miałam to oko, trzymałam się co prawda na dystans, ale nigdy tak całkiem. słynne Trentowskie I told you I never say goodbye.

aż do wczoraj.

nie wdając się w szczegółowe opisy - miało miejsce wczoraj zdarzenie z jednej strony dość przykre, a z drugiej niebywale orzeźwiające. otrzeźwiające mniej, hm. może to wina kulminacji, może to połączenie bardzo złych wspomnień z podminowaniem, spowodowanym powyżej opisanym brakiem umiejętności postawienia się komuś, kto od przeszło miesiąca na postawienie się zasługuje, nie wiem. choć właściwie nie, to ostatnie to nie bardzo, bo można by wywnioskować, że zareagowałam niesprawiedliwie i ofiara nie zasłużyła. a tak nie jest, sorry. nie lubię gości. lubię spotykać się z ludźmi, ale wszędzie - byle nie u mnie. muszę mieć takie miejsce na świecie, gdzie mogę być sama, samiuteńka, niezagrożona przez nikogo, gdzie mogę się rozkoszować świętym spokojem. i mam - mój pokój. przez wiele lat tylko jedna osoba otrzymała dostęp - poza współmieszkańcami, choć goszczę ich niechętnie - i właśnie wczoraj go straciła. cokolwiek brutalnie. może nie na kopach, ale bardzo wprost została wyproszona. zarówno z pokoju, jak i mieszkania. bo jak mówię, że nie znoszę pijanych ludzi, to I, kurwa, mean it. większości to w ogóle się boję, ale to temat na inną rozmowę.

i choć może się to z boku wydać przykre, bo skoro była jedyną, która mogła przejść swobodnie próg mojej dziupli, to pewnie była istotna, to mi ulżyło. z wielu względów, ale skupię się na jednym - postawiłam się. i to komu - wieloletniej najlepszej przyjaciółce. w sensie - whoa, potrafię. a pierwszy kamyczek rozpoczął lawinę.

dołożyć do obrazka trzeba pół niedzieli, które upłynęło, znów, pod znakiem it seems my preconceptions are what should have been burned, co zawsze witam w nastroju iście posępnym.

i teraz tak: niedziela - się zawaliło. poniedziałek - przebłysk potrzeby naniesienia nowego projektu, zakończony zastrzykiem niewezbranej energii. wtorek - pełnia szczęścia. mimo tego, że ja pierdolę, po co ja mam kończyć koło 16-ej, skoro i tak jestem w domu koło siódmej, bo muszę się wciskać w samo centrum Centrum, by odwiedzić Mamusię? to ja już wolę jak w poniedziałek, do 18-ej posiedzieć. do domu dobijam w podobnych porach a nie muszę się nigdzie wciskać. zwłaszcza tam, gdzie nie lubię.

natenczas kocham (swój) świat, innemu wychodzę, uzbrojona, naprzeciw, jak ktokolwiek cokolwiek, to może mi skoczyć, a z osobą, z którą od miesiąca mam problem nie zamierzam robić nic. nie w sensie nic się nie zmieni, wręcz przeciwnie - zmieni się to, że na czas dłuższy urywam współpracę. bo mogę.

[nie lubię być oczywista, więc wyimaginuj sobie, drogi czytelniku, że lecą tu Pudelsi. piosenka wiadoma.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz