30.04.2011

the amazing story of unamazed glory.

gdzieś jakoś na podstawie maili pisanych wtedy regularnie do Dźonego dałoby się ustalić, kiedy to miało miejsce. powiedzmy orientacyjnie, że dwa tygodnie po oficjalnym terminie rozpoczęcia kursu, znanego szerzej jako German Dream. wróciliśmy z wycieczki, szykowaliśmy się do obiadu, siedziałam, jak zwykłam, w holu i pobijałam enty raz swój własny rekord w tetrisa, gdy pojawiła się dwójka chłopaków z bagażami. obaj wysocy, tacy na oko dwudziestopięcioletni, szatyn w parce i blondyn w wełnianej czapce. z nietypową dla siebie uprzejmością zapytałam, kto zacz i czy oni do nas. zaczęło się od żartu - mieli tak samo na imię, co skwitowałam, że więcej nie piję.

i powiedzmy, że przez następny miesiąc nic. dwoje przyjaciół, starszych od reszty, więc niespecjalnie im zależało na wtopienie się w tłum. byli chyba w miarę przystojni, bo dziewczyny nogami przebierały, faceci ustawili się od razu krytycznie, ja byłam pochłonięta nieukładaniem sobie relacji ze współlokatorkami, dlatego dopiero po miesiącu się zaczęło. też od żartu, a raczej przejęzyczenia. jedno użycie high zamiast tall i już się umówiliśmy na wspólne palenie. czysto teoretycznie, jak się zdawało. aż do wieczora, gdy przyjechali z Hamburga, weszli na górę do sali z komputerami i spytali czy idę z nimi. poszłam, a co mi tam. do sali gimnastycznej, gdzie na podeście stały instrumenty. ciemno wszędzie, głucho wszędzie, szkoła raczej skłaniała się ku rozdzielaniu w pokojowe podgrupy, a my weszliśmy na podest, oni podłączyli syntezator, piec, dali mi samarkę i nakazali produkcję. i tak oto po chwili, kompletnie nielegalnie, za zamkniętymi drzwiami sali, spalaliśmy nasze jointy, a oni zabrali się do gry. i się zaczęło.

następnego wieczora wysupłaliśmy pieniądze na kilka piw w szkolnym sklepiku, ja zaopatrzyłam się w butelkę wina, gdyż nieistotne jak dużo przyszłoby mi zapłacić, piwa nie piję i już i poszliśmy do nich do domku. trzy pokoje, w jednym mieszkał At2nd, artysta, rysownik, malarz, operator, reżyser i to nie na zasadzie wannabe, tylko pozyskiwał - i nadal pozyskuje - jakieś nagrody niezależne za swoje dokumenty. ma trochę więcej niż 25 lat, syna, z którego jest bardzo dumny, z jego matką co prawda nie jest, ale wypowiadał się o niej w samych superlatywach, jako o matce swojego dziecka. specyficzny, odrealniony, jakby wciąż coś palił i łykał, nieco przez to irytujący, operujący w dużej mierze metaforami, z jednej strony faktycznie interesujący, o niebanalnych zainteresowaniach, którym oddawał się w niepowierzchowny sposób, a z drugiej straszny narcyz, który będąc świadomym posiadanej ikry, pielęgnował, co dawało skutki raz zabawne a raz opłakane. At1st zajmował z kolei salon - był tam pokój tzw. ogólny, który zapewne w założeniu miał stanowić pomieszczenie, w którym jednoczyliby się domownicy i zacieśniali więzy. wstępnie mieszkali tam Borys z Agnieszką a At1st w jakiejś klitce. za czasów Borysa i Agnieszki byłam tam dwa razy, więc siłą rzeczy - lepiej pamiętam czasy poświąteczne, gdy już Andrius zajął salon. gitarzysta, perkusista, rysownik, acz w nieco bardziej niedbałym stylu niż t2nd, rzeźbiarz, związany był z jakąś kobietą, która miała syna. studiował swego czasu filozofię, więc jak już się towarzysko rozkręciliśmy, to prowadziliśmy jakieś napuszone dysputy, z przymrużeniem oka, acz dla przypadkowego słuchacza musiało to brzmieć. pamiętam, że palce miał wciąż zajęte - albo zaplątane między struny, a to dzierżące zapamiętale pałeczki perkusyjne, a to całe w glinie tudzież tytoniu.

jak mówiłam, dziewczynom nogi się przed nimi uginały, z czasem niektóre rozkładały, a nam poszło jakoś tak naturalnie. dopiero po powrocie ze świąt zaczęliśmy spędzać z sobą czas wolny. piliśmy, paliliśmy - różne rzeczy - wieczorami siedzieliśmy z instrumentami albo w podgrupie, w którymś z pokoi, oglądając filmy, pijąc, rozmawiając, czytając, kontemplując dziwne, acz bajkowe wykwity ich zmagań artystycznych. brali np. folie, rozlewali na nich farby, a wieczorem wrzucaliśmy to na ściany via rzutnik i mieliśmy dzięki temu niepowtarzalne tapety. At2nd obracał Polinę, ale jej nie będziemy uwzględniać w opowieści, bo ta tylko przychodziła, brała go za rękę i szli się pieprzyć. nic dodać, nic ująć. siłą rzeczy ja zostawałam z t1stem... rozmawialiśmy dopóki dno butelki smutno nas nie witało. braliśmy gitary do pokoju, albo słuchaliśmy muzyki, albo oglądaliśmy filmy - właściwie pamiętam emisję tylko dwóch - Dead Mana i Iluzjonisty. w zależności od ilości wypitego alkoholu - albo wracałam do siebie albo szliśmy spać na miejscu. i nie tak, że na trzy cztery idziemy spać, tylko w pewnym momencie rozmowa się z jednej ze stron kończyła, bo któreś z nas zasnęło. i teraz samo najciekawsze, co w istocie ciekawe było średnio - zasypialiśmy w tym samym łóżku. no, na tym samym materacu. biorąc pod uwagę, że nie byliśmy nienormalni na tyle, żeby noc w noc spać w ubraniach - tj. on spał bez koszulki a ja bez swetra - to jak tylko ktoś rano przychodził nas obudzić... to było na swój sposób ekscytujące. wszyscy bowiem wiedzieli. poza nami dwojgiem. ;] to tylko podsycało tę naszą kompletnie platoniczną, raczej bliższą rodzeństwu, relację. cały skład wycieczki był więcej niż pewien, że pieprzyliśmy się jak króliki, a my spokojnie zaprzeczaliśmy, podśmiewając się z nich po kątach. w ogóle po czym można było poznać, że At1st jest na terenie szkoły? po nawoływaniach Oh, Carolina?, jak radar.

później dokooptowała do nas Ela, zwana przez chłopaków Eluszką - efekt mojego zwracania się do niej per Eluśka, eś sprawiało im kłopot - tudzież Malają, co, jak mniemam, ma w litewskim coś wspólnego z Malutką. zaiste, miała 17 lat, była szczuplutką, drobną flecistką, której przygrywanie określałam świergotaniem. uczennica szkoły muzycznej, więc codziennie ćwiczyła, po dwie godziny, w naszym szkolnym audytorium. gamy, nie gamy, flet poprzeczny naprawdę brzmi jak świergot. to jest jeden z nieodzownych dźwięków kojarzących mi się z wyjazdem. jak Ela świergocze, to znać, że jest dobrze. dopóki nie zamieszkałyśmy razem, to jak tylko o określonej porze - zwykle przed obiadem - nie było jej słychać na całym piętrze, to leciałam patrzeć, czy aby jej się nic nie stało. co piątek oglądała w necie relację z koncertu w białostockiej filharmonii. aż wreszcie wyklarował się taki nasz czworokąt - wszędzie razem, czy to na posiłkach, czy podczas porannych zebrań, czy na wycieczkach, lekcjach - bo to jednak była szkoła, nie? - imprezach...

więc jak tylko Przemek z Olą się wynieśli na ten nieszczęsny rejs-widmo, to gwoli oszczędności czasu przeprowadziłyśmy się do domku zajmowanego przez chłopaków. Bohemian West House, w mordę łysą. jak mówiłam, moje współlokatorki z żeńskiego domku nie stały się moimi najlepszymi przyjaciółkami, ba! w ogóle się przyjaciółkami nie stały, więc moją wyprowadzkę powitałyśmy z ulgą. zamieszkałam w pokoju At2nd, Ela w pokoju At1st, on w salonie a t2nd w niegdysiejszym pokoju Oli i Przemka. i się zaczęło.

z pracowni komputerowej podprowadziliśmy laptopy, z czego jeden ustawiliśmy w kuchni. tam zresztą zwykliśmy przebywać - wstawiliśmy tam kanapę i siedzieliśmy, jak tylko nie byliśmy potrzebni w szkole. dokarmiał nas głównie youtube, gdyż te komputery były strasznie głupie i nie zapisywały na dysku. w przedpokoju wisiały prace At2nd, na suficie wielka płachta brązowego materiału, okazjonalnie serpentyny. w pierwszym tygodniu takiego naszego mieszkania mój pokój służył jako pokój do palenia, gdyż Ela, urocza w swej naiwności, zapowiedziała, że zamieszka z nami tylko wtedy, gdy obiecamy nie palić w pomieszczeniach wspólnych. i nawet się stosowaliśmy, bo przecież się bardzo lubiliśmy i szanowaliśmy, tylko, że z czasem sama Ela zaprotestowała, że ona ma dość tego naszego zamykania się w pokoju, do którego ona, niepaląca, wejść nie może bo to komora gazowa i niech my już lepiej palimy sobie z nią, większe pomieszczenia łatwiej wywietrzyć no i mniejsza siekiera. także po tygodniu już w ogóle, pokoje służyły nam tylko do spania i trzymania bagaży. co prawda t2nd zamykał się w swoim, tworząc jakieś filmy - w jednym z nich wzięłam udział, podsumowujący wyjazd dokument, w który wstawił jakiś spontaniczny monodram. poza mną grał w nim kieliszek od wina, a w nim woda. - ale on w ogóle był odrealniony. z czasem za jego drzwiami zaczęła znikać Ela i to by było na tyle, jeśli chodzi o grzeczną dziewczynkę.

żeby nie było, że tylko piliśmy i paliliśmy, to wzbogacaliśmy nasze życie kulturalne - jeździliśmy do pobliskiego miasteczka na koncerty czy to jam sessions czy wręcz przeciwnie - do Domu Kultury na koncert muzyki poważnej. nasz tydzień w Berlinie był od a do z wypełniony muzeami. mieliśmy bowiem takie karty, które upoważniały nas do wstępu do chyba z siedemdziesięciu muzeów. cała nasza czwórka bywała w pięciu dziennie. pojechaliśmy też na balet wystawiany w słynnej operze berlińskiej. chodziliśmy na wszystkie filmy wystawiane w szkolnym kinie - od Kac Vegas do serii filmów propagandowych Leni Riefenstahl, przez Kubricka, Spielberga, Hitchcocka, Finchera, Polanskiego - oczywiście musieli mnie poprosić o parę słów o Polańskim, prawda? i ja się musiałam skupić na Mansongate, prawda? może to i lepiej, że zajęcia odwołali wtedy, bo miałam w zanadrzu wspaniałe zdjęcia z kartotek policyjnych, przedstawiające ciało Sharon Tate. trochę tak nie bardzo współgrało z porankami z Rubikiem, które organizował nam Przemek.

nie sposób nie wspomnieć o związku At1st z Lizą. totalna psychodrama - zaczęli flirtować podczas jednego z wyjść do klubu, od tego czasu się migdalili po kątach, ona za nim latała, on za nią nie, wpadała jak burza do niego do pokoju, ja taktownie wychodziłam do kuchni, która, pech chciał, była połączona z jego pokojem takim jakby okienkiem, więc słyszałam, a raczej nie słyszałam, wszystko. gdy mnie na drugi dzień przepraszała, że byli tak głośno, podczas gdy brak odgłosów świadczył o raczej pruderyjnym charakterze tej znajomości, to nie wiedziałam czy jej się zaśmiać w twarz czy grać w jej grę. koniec końców grałam, choć było to politowania godne, bo trzy osoby dramatu wiedziały, że nic nie miało miejsca, więc chociaż mnie sobie mogła odpuścić. aż nastał dzień jej urodzin i przyszliśmy wszyscy, poza chłopakami. miałam już serdecznie dość tej szopki, którą zorganizowały wokół mnie jej lojalne przyjaciółeczki - no bo ja z nim przecież sypiałam pasjami i wszyscy to wiedzieli, nadal poza nami dwojgiem - więc gdy moja idolka, Laurusia spytała Caroline, where is your friend? odparłam, że I don't know, why don't you ask Liza where is her boyfriend? jako że to były jednak jej urodziny i nieistotne ja bardzo bym Lizy nie lubiła, to sytuacja w której impreza toczy się w najlepsze a gwiazda wieczoru siedzi w łazience zapłakana normalna nie jest, to wyleciałam wprost do pokoju t2nd, znalazłam tam chłopców opróżniających butelkę, opieprzyłam t1sta, że skoro już zdecydował się wziąć w tym romansie udział, to niech ruszy dupę i tam pójdzie natentychmiast, bo okej, ja też jej nie lubię, ale to trochę przesada, żeby ona tam siedziała i płakała przez niego. po kilku godzinach natrafiłam na niego w piwnicy żeńskiego domku - tam z kolei one miały miejsce do nielegalnego palenia po nocach - i wysłuchałam jego nader odkrywczych wniosków, że ona się w to naprawdę wkręciła, zostało mi obiecane - ? a wcale się o takie obietnice nie prosiłam i dlaczego składał je mi a nie jej? - że wszystkim się zajmie i jej nie skrzywdzi. jak to jest, że ja, o nieobfitującej w związki biografii, pełnię rolę takiej matki chrzestnej? to brak obycia, czyt. nieskażenie rutyną zasad i reguł, co pozwala mi na trzeźwą ocenę sytuacji, czy coś innego? żeby było lepiej, to następnego dnia Liza nawrzeszczała na mnie, że tak, my wszyscy przyszliśmy na imprezę pić i najeść się za darmo i tylko At1st szczerze przyszedł tam dla niej. zastanawiam się czemu jej nie oświeciłam, dzięki komu tam poszedł i że sorry, ale you owe me. może dlatego, żeby już kompletnie nad nią rąk nie załamać. w Walentynki z kolei wpadła do niego w tych szpilkach, kapeluszu Playboya, samym płaszczu - w sensie nic nie mając pod spodem - z butelką szampana. szampana opróżnili do połowy i on poszedł spać. jezu chryste, ja nie rozumiem, jak ona tego nie widziała. okej, może nie chciała widzieć, ale problem w tym, że wszyscy inni widzieli. że ich wspólne, płomienne noce polegały na tym, że ona przychodziła koło pierwszej, przebierała się w piżamę w naszej łazience, znikała za jego drzwiami, wchodziła mu pod kołdrę, zasypiała, on przychodził do kuchni, opróżnialiśmy butelkę sangrii - namierzyliśmy bowiem coś na wzór Lidla, a w nim zło totalne czyli półtoralitrowe napoje sangriopodobne, za 1 euro butelka. ze cztery na noc szły. plus ich piwo. i moje wino. - i szliśmy grać na wiośle. wracaliśmy ledwo żywi, on wchodził do siebie do pokoju i zasypiał, bo że był w stanie cokolwiek innego z nią robić to wątpię. a ona mimo to ciągnęła tę szopkę.

rano wychodziła do domku żeńskiego, a że była dziewczynka wyrywna - ze dwie klamki popsuła na amen i trzaskała z pasją - to wszystkich budziła. nastawialiśmy wtedy ♫Big Mistake Imbruglii albo ♫Yellow Coldplay - to musowo, raz dziennie być musiało co najmniej - i spotykaliśmy się we czwórkę nad umywalką w łazience, myjąc zęby do rytmu.

aż wreszcie nastał ten nieunikniony wieczór, ostatni. do czasu bawiliśmy się we czwórkę, potem At2nd poszedł żegnać się z Elą w jego pokoju, a my z At1st zostaliśmy w kuchni. słuchając... Shaggy'ego. zrobił mi bowiem cudowny prezent pożegnalny - z własnej inicjatywy puszczał zapętlone ♫Oh Carolina. i tak przez całą noc.

rano też słyszałam, gdy się przebudziłam i zarejestrowałam, że się zbierają do odjazdu. chodziłyśmy potem z Elą przez cały dzień jak zbite psy, na co nie trafiłyśmy w domu, to nam się przypominały jakieś sytuacje związane z naszą czwórką. chyba nikt poza nami dwiema, no i nimi, nie wiedział, czym tak naprawdę był Bohemian West House.

a. i ten. zabrali mój termos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz