z przyczyn obiektywnie zrozumiałych nie będę się przesadnie rwać do opisywania szczegółów, jednak fakt, że mija dziś mój pierwszy miesiąc w pierwszej pracy, jest wydarzeniem cokolwiek wyjątkowym i choć luźny opis tego, jak to wygląda i jak, przede wszystkim, ja w tym wyglądam, nie zawadzi.
myślałby kto, że dla kogoś, kto zwykł wstawać tak jakoś bliżej piętnastej, pobudka o 4:30 cztery razy w tygodniu, to jakiś dramat. e, niekoniecznie. trzeba sobie uzmysłowić, że absolutnie każda nienaturalna - czyli taka wymuszona budzikiem - pobudka to dramat i nie ma specjalnej różnicy, czy dzieje się to o 4:30, 5:00 czy 5:30. dla bezpieczeństwa nastawiam oba telefony na tę 4:30 i wstaję. może i umiarkowanie rześko, może i zimno, jak jasna cholera, w ciemnościach poszukuję spodni, by w nie odziana udać się dopiero do łazienki - zahaczając o kuchnię, gdzie nastawiam wodę na obowiązkową kawę - ale wstaję.
nie trafił ten, kto porównywał mnie do pracownika huty, bo hutę to ja mam, proszę Państwa, niedaleko domu i mogłabym do niej wstawać później. a tak to sobie jeżdżę na drugi koniec miasta (z Bielan do Ursusa, ładnie. zwłaszcza, że jeszcze niedawno nazwa Ursus kojarzyła mi się z odległymi peryferiami, gdzie psy dupami, prawda i byłam tam może ze trzy razy w życiu. pamiętałam tylko, że się długo jedzie.) i to z przesiadką. nawet, póki co, z dwiema, bo zimno i ślisko i wolę stanąć niedaleko przystanku - no bo nie na, od kiedy jest zakaz - i sobie zapalić, zamiast rwać pieszo na pobliską pętlę, z której odjeżdża mój autobus.
z tym paleniem w ogóle wiąże się zabawny nawyk noszenia trzech rękawiczek. yup, nie czterech, czyli dwóch par, tylko trzech. powodowane jest to grubością pary podstawowej - ciepłe i miłe, to prawda, ale grube bardzo i ciężko w nich cokolwiek niedużego utrzymać. gdy próbowałam w nich palić, to gdzieś mi się ten papieros gubił, nie wspominając, że paliłam go niewiele ponad połowę, bo żar niebezpiecznie blisko tejże rękawicy się znajdował.
bez sensu. dlatego też mam rękawiczkę do palenia, niczym dzieciaki w gimnazjum, których podejrzliwi rodzice obwąchują. pamiętam, koleżanki takie miały - obwąchiwanie mnie mijało się z celem, gdyż wykonywane by było przez parkę kopcącą jak smoki i albo nic by nie czuli, albo mogłabym się wymigać, że to przez nich mnie złapało.
gdy mróz jeszcze nieźle się dawał we znaki, to po zgaszeniu podmieniałam po prostu tę cieńszą na grubszą.
nie muszę się specjalnie przejmować tym, jak to musi wyglądać, bo stanie przed szóstą na przystanku wiąże się ze staniem najczęściej samotnym. ew. stoją jakieś żule, menele, panie, których stężenie alkoholu we krwi skutecznie pozbawia chęci do oceny kogokolwiek. raczej skupiają się na tym, by ustać na nogach. poza nimi zdarza się, że towarzyszą mi podobni pracownicy poranni, ale oni to też ledwo kontaktują, bo śpią. na stojąco.
ostatnio szukałam - z marnym skutkiem - pewnej sceny z Gilmore Girls. mianowicie tej, w której postanawiają opuścić miasto nad ranem i stoją, jak głupie, na pustym skrzyżowaniu, bo świeci się czerwone światło. mam podobnie na przejściu obok domu. jest to o tyle zabawne, że w ciągu dnia zdarza mi się przechodzić w niedozwolonych miejscach, albo wskakiwać na jezdnię, gdy zielone już miga a pojazdy szykują się do startu. często wtedy ledwo się wywijam spod kół i potem wyobrażam sobie, co by było gdyby mnie potrącił. kiedy ma to miejsce na przejściu bez pasów, to moje wizje wzbogacam o dystans, na jaki wyrzucił by mnie rozpędzony samochód, który w rzeczywistości gwizdnął mi za plecami. ryzykantka i tyle.
jak wspomniałam, mieszkam niedaleko pętli, dlatego autobus, do którego się na niej przesiadam, najczęściej jest pusty. w tym miejscu puszczam oko do moich ukochanych pseudofeministek - kierownikiem pętli jest kobieta. nie dalej, jak wczoraj, widziałam, jak opieprzała jakiegoś postawnego kierowcę a on tylko uszy po sobie kładł. where is your god naow?
po mniej więcej tygodniu takiego jeżdżenia odkryłam, że wyklarował się stoszóstkowy - od nr-u autobusu - trójkąt, do którego należę. siadałam stale na tym samym miejscu - wygodnie a jednocześnie mam przed oczami telebim, który pozwala mi się przygotować do opuszczenia pojazdu na moim przystanku. naprzeciwko siada chłopak, wyglądający jak krótko obcięty Thom Yorke, ze skórzaną, jasną raportówką, z której wyciąga książki - najczęściej pisane po angielsku - i iPoda. zastanawiałam się, jak może jednocześnie słuchać i czytać - mi nigdy się to nie udaje, jeśli mowa o słuchaniu na słuchawkach - i cichcem podejrzewałam, żartem, czy aby nie ma tam włączonego audiobooka, zawierającego to, co ma przed oczami. nie, muzyka. wystukuje sobie o okno rytm a jednocześnie wartko całkiem czyta. dwa przystanki dalej dosiada się do nas pan w średnim wieku, z wyglądu typowy pracownik fabryki, wyciąga z namaszczeniem okulary i czyta gazetę, którą udało mu się kupić w jednym z nielicznych, otwartych już, kiosków.
kojarzymy się już na tyle, że wymieniamy powitalne uśmiechy i zerkamy, które jest na którym etapie swojej lektury. specyficzny, miły, zwyczaj.
kolejnym, już tylko moim i choć zabawnym, to całkiem prawdziwym, jest kilkukrotne, dotkliwe, szczypanie się w rękę podczas podróży. ostatnimi czasy bowiem mam bardzo realistyczne sny i chciałabym uniknąć sytuacji, w której eskapada poranna okazałaby się wyłącznie marą. już tak bywało, że w śnie gdzieś zadzwoniłam czy wysłałam sms-a i po przebudzeniu albo sprawdzałam telefon i wysłane, albo faktycznie miałam gdzieś dzwonić i tego nie robiłam, no bo już sobie zadzwoniłam przecież. w śnie.
przed siódmą wysiadam i, w zależności czy przyjechał spóźniony autobus poprzedni, czy muszę czekać jednak na następny, to albo wsiadam i jestem wcześniej albo sobie palę znów. stojąc pod słynną Mini Europą, do której się włamuję w wyobraźni. naprawdę, stanie przed witryną zamkniętego sklepu, gdzie wokół nie ma żywego ducha, jest bardzo kuszące. ileż tam dóbr stoi. taaak, gdybym realizowała wszystkie swoje wyobrażenia, to miałabym bardzo bogate życie.
gdy już docieram do pracy, to najczęściej jest tego tyle, że zaczynam przed czasem a i tak mam co robić do tej 15:30. najpierw rytuał ze zwrotkami. matko boska, jakbym robiła na poczcie. jest to zabawne - przybijanie pieczątek! - ale i żmudne, bo muszę ich przybić tak na oko z siedemdziesiąt i jeszcze na części się podpisać, czytelnie. koło dwudziestej przeklinam swoje imię i nazwisko, bo oba są długie a ja jeszcze muszę uwzględnić swoje stanowisko w podpisie. może by jakiś pseudonim na tę okoliczność?...
później, najczęściej, uruchamiam komputer i zajmuję się pasjonującym procesem skanowania. nie jest to przesadnie wyczerpujące, zwłaszcza, gdy inteligentnie posegreguję sobie nadawców i tylko pikam - i znów przybijam! - raz po raz te same opcje. później nadawca się zmienia, ja zmieniam numer na liście - bo mamy takąż, gdyż przychodzi wiele masówek - i pykam dalej.
następnie przychodzi listonosz z taaaaaką partią poczty i trzeba się nią zająć. co w naszym przypadku - moim i Mojej Nowej Koleżanki, którą wspominam na Blipie - oznacza głównie odłączenie tych pokaźniejszych przesyłek, bo najczęściej zawierają coś priorytetowego a małe listy zostawiamy na chwilę oddechu.
miesiąc dopiero za mną a ja już wprowadziłam charakterystyczne zwyczaje. otwieranie listów w moim wydaniu jest niebywale imperialne, bo się specjalnie nie przejmuję stołem i krzesłem - rozkładam się na podłodze, bo niby gdzie znajdę więcej miejsca?
jak już się pootwiera, porozdaje co trzeba, poskanuje, to przychodzi najcięższy etap - podkładanie. wszystko by było pięknie, ładnie, gdyby to, w co należy podkładać, znajdowało się tam, gdzie leżeć de facto powinno. nie, nie, nie, misie, nie ma tak lekko. co prawda bywa to fajne, bo przynosi satysfakcję, jak już znajdziesz, ale ile się naszukasz i naprzewalasz, to Twoje. zwłaszcza, gdy ktoś, z rozbrajającą szczerością i takimże uśmiechem mówi, że och, to może być WSZĘDZIE. w rzeczy, kurna, samej.
moją ulubioną czynnością jest tzw. pikanie listów. jednym z moich marzeń przecież było zostanie kasjerką. i voila, mam tak dziennie z 600 listów z kodami kreskowymi i czytnikiem. i pikam, jak szalona. inna sprawa, że potem trzeba listę listów - brawo ;] - wydrukować. z obu stron kartek. a drukarka, póki co, drukuje z jednej, ergo trzeba samemu odwracać. i tak z sześćdziesiąt stron, bo trzeba dwie listy - sześćset listów zajmuje z trzydzieści stron właśnie.
i bach do torby to wszystko, coby odwieźli na pocztę.
czasem trzeba coś skserować, ale to pokrótce wszystkie moje obowiązki. w dużej mierze proste, czasem nielekkie, ale najczęściej przyjemne. i jak się komuś wydaje, że się nie rozwijam, to fear not - na bycie kreatywną też znajduję nisze, a zresztą kreatywna to ja sobie jestem po fajrancie. po prawdzie to by się człowiek wykończył, gdyby musiał być kreatywny dzień w dzień.
zresztą... ja posiadam prawdziwe złoża ukrytej chłopomanii i jeśli dosłownie marzyłam o zostaniu kasjerką, to względnie o dopieszczaniu ocd, poprzez układanie rzeczy na półkach, to taka praca jest dla mnie idealna na start.
muszę tylko przystopować z braniem sobót, bo choć przyjemnie płatne, to 45h tygodniowo stanowi pewien dyskomfort - co znać po tym, że jak wracałam w te soboty, to padałam jak długa, już w samochodzie.
oui, w poniedziałki - bo na dziesiątą - w obie strony oraz codziennie po pracy jestem wożona. a co ja, głupia, żeby rezygnować z oferty?
i minął ten miesiąc i co dobre, to fakt, że zamiast pokazywać mi drzwi, to raczej zapowiadają, bym pakowała manatki... bo chcą mnie przerzucić do innego działu. już.
są tylko dwa minusy i w sumie jeden wynika z drugiego - Moja Nowa Koleżanka i soundtrack, który zapodaje. niestety monotonia czynności sprawia, że słyszę co gra. a w kompie głośnik zdaje się nie działać. na szczęście nauczyłam się od Ally McBeal słuchania muzyki w głowie, więc ujdzie. A Nowa Koleżanka... to już taki mój shit luck. i i tak nie do końca, bo w całej robocie trafić na jedną kiepską osobę to można rozumieć dwojako: tylko jedną, jupi i jedyną na całą firmę i z nią akurat jestem w pokoju. patrz: shit luck. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz